Image

Chrystus i układy

„...A żem empirysta jest z usposobienia, na bal ten przyszedłem robić postrzeżenia....” Taki byłeś, Szpocie. Ale ponieważ zrejterowałeś, pozwól swojej wielbicielce uczynić to za Ciebie.

Mogę?... Dziękuję. Choć dzisiaj nie jest mi do śmiechu. Jestem zła, bo znowu poślizgnęłam się na swojskim gie. Dlatego postaram się wyjaśnić, dlaczego tak bardzo potrzeba nam „rewolucji moralnej”. A to poważny temat.

Niezaprzeczalnym w moim odczuciu faktem jest to, że krajem rządzą układy. Duże i małe, poziome i pionowe, które przecinają Polskę wzdłuż i wszerz jak przestrzenna klatka, z której trudno się oswobodzić. Zbiorowy wrzask uwięzionych jest świadectwem na to, jak bardzo jest niewygodna. Jarosław Kaczyński i jego żołnierze obiecują rozbić beton dużego układu, za którym stoją pracownicy byłych służb specjalnych, pretorianie komunistycznego reżimu i gangsterzy. Okoliczności tajemniczych i tragicznych zgonów ludzi uwikłanych w afery (Faltzmann, Sekuła, Dębski, Papała, Barański) oraz kolejne sensacyjne fakty z życia „wyższych sfer” to bezsprzeczny dowód na jego istnienie. Pisowsczycy będa też musieli stworzyć takie mechanizmy i narzędzia, dzięki którym oczyszczą się środowiska zawodowych elit. 

Ale co z małymi, pożal się Boże, spiskami i żałosnymi układzikami, które dodatkowo psują powietrze? Od tego zapaszku po raz kolejny rozbolała mnie głowa podczas ostatniego pobytu w Warszawie. Miałam załatwić kilka urzędowych spraw. W MSWiA wszystko ustalone przez telefon, zezwolenie na dokonanie pewnej transakcji ma czekać w biurze podawczym, dwie różne urzędniczki dają słowo honoru. Jadę do Polski, zjawiam się w biurze, zezwolenia nie ma. Po solidnej awanturze obiecany dokument „się znajduje”. 
W bankomacie banku w podwarszawskim miasteczku wypłacam z angielskiego konta 100 złotych. Po przeliczeniu pieniędzy system się zawiesza, a banknot grzęźnie w jego trybach. Urzędująca w kasie pani odmawia zwrotu pieniędzy, kierowniczka oddziału również. Każą jechać wyjaśniać sprawę do... Londynu. Po awanturze panie obiecują zwrot pieniędzy, ale po zamknięciu placówki i sporządzeniu bilansu dnia. Słowna bitwa trwa. „- Dlaczego nie macie procedur na takie okoliczności?” – pytam. W końcu jedna z niewiast histerycznym gestem wyciąga z torby portmonetkę i wręcza mi środki z domowego budżetu. Nie biorę. Jadę na zakupy.

Na parkingu w centrum handlowym tłok. Wszystkie miejsca dla niepełnosprawnych zajęte przez samochody bez niebieskich piktogramów z inwalidzkim wózkiem. Na ostatnim wolnym miejscu parkuje srebrny Passat. Wysiada z niego młody człowiek. – Przepraszam, że zadam niedyskretne pytanie – zagajam grzecznie. – Czy Pan jest niepełnosprawny? Bo zajął Pan miejsce zarezerwowane dla inwalidów. „– Odp... się, k...” – rzuca grubiańskim słowem, a nawet dwoma, i odchodzi. Opowiadam o zajściu znajomej. „– Ja też kiedyś tak zaparkowałam z mężem, ale od razu namierzyła nas Straż Miejska.” – I jak to się skończyło? – pytam z ciekawością. „– Na szczęście stary ma znajomego w Straży, którego tamci znali, zbajerował ich i nas puścili...” 

Po południu idę do cukierni na kawę. Chcę usiąść przy stoliku na zewnątrz. „ - Ale przyniesie Pani filiżankę i spodeczek?- upewnia się sprzedawczyni. – Bo zaraz ktoś poniesie...” Przy stoliku obok siada starszy pan z dwudziestoletnią wnuczką. Podejmujemy uprzejmą rozmowę. Opowiadam o przeżyciach mijającego dnia. Oboje dziwią się mojemu zdenerwowaniu. – „Może na Zachodzie jest inaczej” – mówi z lekką wyższością w głosie wnuczka – „ale u nas tak jest i musi się pani przyzwyczaić.” Dowiaduję się, że za tydzień wyjeżdża na rok do pracy w Londynie.

W skrytości ducha czuję satysfakcję. Jeśli wytrzyma – wróci odmieniona. Tak jak obecni emigranci zarobkowi (już ponad dwa miliony), którzy pomstując i klnąc czmychają gdzie pieprz rośnie z nadwiślańskiego kraju zwanego Ojczyzną. Rwą za granicę nie wiedząc, że są nadzieją społeczeństwa, cierpiącego z powodu trudnej do wyleczenia grypy influenza sovieticus. Część z nich wróci – i tak jak ja – będzie się wściekać, kłócić, złorzeczyć, wymuszać respektowanie podstawowych praw człowieka i obywatela. Rozbijać siatkę układzików, walczyć z głupotą, odmawiać przymykania oczu na zło. Bo choć nie można go wyplenić, nie może być na nie gremialnego przyzwolenia. 

Kilka miesięcy temu, po poprzednim krótkim pobycie, wyjeżdżałam z kraju równie rozgoryczona niekompetencją, nieuczciwością, lenistwem, obojętnością, brakiem kultury. Ostatnim akcentem był wtedy epizod w supermarkecie, kiedy przypadkowo najechałam wózkiem w nerwowego klienta, zasługując tym sobie na miano „starej k...”. Od ponurych myśli nie chroniły mnie plakaty, rozwieszone gdzie popadnie, reklamujące krajowej produkcji film pod wiele mówiącym tytułem „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Nie przekonują mnie też literackie metafory o Polsce - Mesjaszu Narodów. Polska to każdy z nas. Śmiem twierdzić, że daleko nam do ideału.

Wybaczcie, że dziś mało satyry. Na tytule się skończyło. Do jutra mi przejdzie, obiecuję!