„...O czym tu dumać? Przed wiekiem w Paryżu wieszcz nasz pod wpływem psychicznego niżu uciekał myślą w krainę dzieciństwa. Ty w swym dzieciństwie same widzisz świństwa: mordy, grabieże, pożogi i dymy, to Oświęcimia, to znowu Kołymy.
Jako grób masowy obrzydliwym zielskiem porasta twoje dzieciństwo anielskie. A młodość twoja? Nie górna i chmurna, lecz przede wszystkim ponura i durna. Jeszcze cię teraz chwytają wymioty, Gdy ZMP-owskie wspominasz bełkoty...”
Tak wypłakiwał się rymem Janusz Szpotański, którego od tej pory nazywać będę Szpotem, w niedokończonym dziele pt. Gnomiada, pisanym przed tak zwanymi wydarzeniami radomskimi w czerwcu 1976 roku. Gdyby był trochę starszy, mógłby wspominać Powstanie Warszawskie, które dla większości AK-owskiej młodzieży było najpiękniejszym wspomnieniem młodości. Tak jak dla nas, ludzi dziś po czterdziestce, najpiękniejsze wspomnienia wiążą się z Sierpniem ’80. Byliśmy młodzi, bojowi, czyści jak łza i bardzo solidarni. Potem nastąpiła jaruzelskie oziębienie klimatu, czyli stan wojenny, kiedy główną rozrywką było przypinanie opornika do starego swetra w bohaterskim geście protestu, wożenie obitymi maluchami bibuł z powielacza oraz słuchanie zdartych taśm z piosenkami Kelusa, Kleyffa i Kaczmarskiego (same Jacki), tudzież zagłuszanego Radia Wolna Europa.
Na półkach sklepowych stały butelki octu i nic więcej, żywność była na kartki, benzynę zmieszaną z wodą można było kupić tylko za łapówkę, a w zabójczo drogich knajpach panoszyli się Arabowie i „arabeski”. Cóż można było robić? Patriotyczna polska młodzież chodziła więc na zadymy, czyli demonstracje, i walczyła z zomolami. To także przenośnia, bo ta pożal się Boże „walka” była mało chlubnym gubieniem butów w panicznej ucieczce przed pałami, gazem łzawiącym i wodą zmieszaną z farbą.
W 1989 roku, po „Okrągłym Stole”, nastała wolność, a z nią galopująca inflacja i wolna amerykanka. Czerwoni, czyli post-komuniści, brylowali na salonach, mnożyli niespłacalne kredyty u zaprzyjaźnionych dyrektorów banków, obsiadali państwowe przedsiębiorstwa, które szybko stawały się ich własnymi firmami i śmiali się całą drogę do banku. A durnie, czyli swojskie don Kichoty, skwapliwie i wytrwale rwali chwaty, jakimi przez lata zarosły ojczyste zagony. Dezorientowanym i wyszydzanym „solidaruchom” też się coś dostało. Kuroniówka. Z atmosfery tamtych czasów i ich mężów stanu pokpiwał celnie Jacek Kaczmarski w piosence „Karnawał w Victorii”.
Dwa lata temu Anna Walentynowicz, jedna z pionierek Pierwszej „Solidarności” - samotna, zapomniana, schorowana i biedna jak kościelna mysz - wystąpiła o emeryturę specjalną. Ten smutny fakt odnotował pewien doskonale opłacany przez Unię Europejską europoseł SLD, w wolnych chwilach dorabiający drobne w jednej z krajowych gazet, gdzie prowadził kącik pod wiele mówiącym tytułem: „Z gadziej perspektywy”. Wyśmiał solidarnościowców hurtem w jadowitym felietonie, zatytułowanym dokładnie tak jak mój wpis. I to mnie wkurzyło. Chcecie wiedzieć, co zrobiłam? Wpadnijcie do mnie jutro, to wam opowiem.
