Image

Misjonarz w Spółdzielni „Ucho”

„W imię Ojca i Syna, tak się mój list zaczyna. I Ducha Świętego, bo piszę z serca szczerego...” Tak zaczyna się „List dziewczyny z Tuł do rodziny” — jeden z wielu zabawnych tekstów,

jakie zawierała czerwona książeczka z przedwojennymi kawałami, znaleziona onegdaj przez naczelną na strychu. List ten, choć jest żartem, jest też odzwierciedleniem typowej dla wielu ludzi formy religijności, która w kontakcie z Bogiem potrzebuje ceremoniału i wsparcia pośrednika. Jest także dokumentem czasów, kiedy wszystko było jasne i proste. Włącznie z ludźmi. Kiedy byli dobrzy pasterze i zbłąkana owczarnia. Jak jest dziś?

Dziś polski kościół żyje w cieniu akt SB. Jest to temat gorący i bolesny. Do kontrowersji wokół teczki księdza Isakowicza-Zalewskiego dołączyła hańba teczki księdza Henryka Jankowskiego. Dlatego Gnomacką niesie z miotłą aż pod sam ołtarz. Gniewają ją duchowni, którzy lubili machać piórem, choć twierdzą, że (mówiąc bardzo nieładnie) kłapali tylko dziobami. Gniewają, bo współczesne dziewczyny z Tuł tracą wiarę, a wrogie kościołowi środowiska huczą, że jest on siedliskiem zła.

Niedawno Gnomackiej wpadła w rękę książeczka, napisana przez jednego z oskarżanych o współpracę z SB duchownych, czemu ten kategorycznie zaprzecza. Tak oto stała się sędzią człowieka, który — jak twierdzi IPN - łączył manię pisania z pracą agenta w Spółdzielni „Ucho” w dodatku do pracy duszpasterskiej. Uwagę Gnomackiej zwrócił jeden rozdział, poświęcony dylematom związanym z pracą. O czym pisze ten ksiądz? - zastanawiała się po każdym akapicie. Czyżby pisał o sobie? Czyżby tworzył to dziełko niepomny słów Karola Wojtyły, że człowiek dopiero wtedy będzie tworzył arcydzieła, kiedy na kształt harmonii wszechświata uporządkuje własne uczucia?

Jak bowiem rozumieć pierwszy z brzegu akapit, mający odnosić się do hipotetycznepo pracownika? „ — Masz wysokie poczucie swojej mądrości, której nie masz jak spożytkować. Nikt nie pyta o twoje zdanie, a tylko chcą, żebyś wykonywał to, co ci przydzielono. Do czego - na twój gust — wystarcza wykształcenie zasadnicze.” Albo ten: „- Tu żądają od ciebie mądrości zupełnie innej: praktycznej; twojej operatywności, sprawności, szybkości, umiejętności słuchania i wykonywania poleceń. Najbardziej jest tutaj potrzebna umiejętność obcowania z ludźmi.” Jest i fragment jak najbardziej skłaniający do snucia podejrzeń względem autora: „- Znajdujesz się w lesie ludzkim, gdzie długo jeszcze nie rozróżniasz, kto jest kto, ani po ważnościach, ani po funkcjach, ani po nazwiskach. Łapiesz tylko podstawowe swoje zależności - komu podlegasz, dla kogo pracujesz i od kogo masz prawo wymagać materiałów.” Absolutne uniwersum, mające odniesienie do każdej pracy, nie uważacie? Szczególnie, kiedy czytamy: „- Po trudnym okresie początkowym wszystko się dotarło: uznało ciebie środowisko zakładu i tyś ich zaakceptował. Pobłażliwie wybaczają ci twoje oryginalne sposoby bycia czy ubierania się. Ale w gruncie rzeczy uważają cię za swojego.”

Włosy stanęły Gnomackiej na głowie przy lekturze fragmentu, w którym pracownik dochodzi do punktu, kiedy powinno ogarnąć go rozczarowanie: „- Przekonać się już po krótkim czasie, że doszło do jakiegoś kolosalnego nieporozumienia. Czego innego oczekiwali ci, którzy cię powoływali do tej pracy. Co innego wyobrażałeś sobie ty, zgadzając się na nią. A poza tym, co innego obiecywali, a co innego zastałeś. Nie te warunki pracy, nie ten lokal, nie ci ludzie i oczywiście nie te pieniądze...”

Według autora książeczki hipotetycznego pracownika powinny w końcu zacząć targać wątpliwości natury estetycznej: „- Marzyłeś o wszystkim, ale nie o tym zajęciu. Nie widzisz siebie w takiej roli. Nie takie stanowisko sobie obiecywałeś. Być powołanym wbrew sobie. Gdy wcale tego nie chcesz, gdy się buntujesz przeciwko takiej funkcji, gdy żądają od ciebie podporządkowania się, grożą konsekwencjami w razie odmowy. Przyjmujesz ją z posłuszeństwa, ale obiecujesz sobie, że przy najbliższej okazji będziesz uciekał. Wchodzić w nowe obowiązki z niechęcią, obrzydzeniem wobec samego zajęcia, wobec ludzi, z którymi będziesz współpracował, wobec samego budynku, otoczenia, dzielnicy.”

I co z tego wynika? „- Pracować. Nie rezygnować ze swoich wielkich ambicji bycia kimś wyjątkowym, dokonania wielkich rzeczy w swoim życiu. Znaleźć odpowiednią lekturę, a jeszcze lepiej, gdyby były kursy dokształcające w tej dziedzinie.” 

No nie, jeszcze i kursy?! Po co to wszystko? Ano po to, żeby zostać... misjonarzem. „- Dorastać do tego powołania — od sprzeciwu, poczucia krzywdy, od uważania siebie za zesłańca, za niewolnika. Poprzez pogodzenie się, po odnalezienie w nim służby ludziom, swojej potrzebności, użyteczności, przydatności, konieczności, a zarazem po głębokie poczucie odpowiedzialności za ludzi, którym służysz, po odkrycie w nim nowego spełnienia, zrealizowania swojej osobowości. Aż do dziękczynienia Bogu, losowi, ludziom, którzy cię zmusili do takiej pracy, wrzucili w tę studnię, w której odnalazłeś się. Aż do stwierdzenia, że nie wyobrażasz sobie siebie w innej pracy, że bez tego zajęcia nie potrafiłbyś żyć...”

Wystarczy! Gnomacka jest czerwona ze złości. Grzech to sprawa prywatna. Ale ksiądz z wyboru staje się osobą publiczną, z własnego wyboru staje na czele ludzi szukających Boga, prawdy i światła. Gnomacka chce wierzyć, że księża złamani przez system, który po pierwsze niszczył godność człowieka, znajdą w sobie odwagę i mądrość, które pozwolą im oczyścić atmosferę w polskim kościele. Jeśli nie — Bóg z nimi. Lecz co pozostanie nam, owieczkom? Gnomackiej pozostanie rozdział książeczki, który wprowadził ją w mroczne wnętrze człowieka ambitnego, zagubionego, pełnego dylematów. Ale nie zniechęcił do idei kościola bo, dzięki Bogu, jej listy do rodziny zaczynały się zupełnie inaczej, niż list dziewczyny z Tuł...