Image

Pociąg do banitów

Po wyrychtowaniu poprzedniego wpisu popadłam w zadumę. Przypadek poplątanego wewnętrznie księdza sprawił, że po raz nie wiem który przypomniało mi się pouczenie, iż świat należy zmieniać od siebie.

Pomińmy wytężoną pracę neuroprzekaźników. Grunt, że zakotwiczyłam na panu Kaziku i na problemie tożsamości. Pan Kazimierz był szeroko znanym w hrabstwie Norfolk Polakiem z powodu dziwnej skłonności natury estetycznej: każda cegła jego domu pomalowana była na inny kolor, a do wnętrza zapraszała tabliczka z osobliwym napisem: „Welcome! Tu Górnik“. Poznałam tego drobnego, ruchliwego człowieczka w mieście Norwich w Anglii podczas jednej z uroczystości polonijnych w salce parafialnej, po mszy świętej.

A nowa pani to skąd? - zagaił pan Kazik, nerwowo mrugając oczami. - Ja z Gdańska — odpowiadam dumnie (był rok 1982).  - Znaczy się Niemka? - Nie, proszę pana. Jestem Polką... - A matka skąd? - drąży dalej ciekawski. - Spod Kowna — mówię zgodnie z prawdą. - To Litwinka wtedy... - Nie, proszę pana. Polka. - A ojciec skąd? — pan Kaziu nie daje za wygraną. - Z Równego. - To musi być Ukrainka. - Nie, proszę pana. Jestem Polką. Nie wyglądał na przekonanego. Zamilkł. Wtedy ja, żeby podtrzymać konwersację, pytam uprzejmie: - A pan skąd? - Ja ze Śląska... - Jest pan Niemcem czy Polakiem? — silę się na żarcik. - Jestem Ślązakiem! — odpowiada oburzony.

No i masz! Taką oto lekcję pobrałam w temacie tożsamości. Od tej pory często zastanawiam się, kim jestem. Także w kwestii wyborów politycznych. Po wieloletniej emigracji, chętna do roboty, bo przecież nie skuszona milionami obiecywanymi przez prezydenta Lecha Wałęsę, wróciłam do kraju. Forsy oczywiście nikt nie dostał, inwestycja w bony uwłaszczeniowe też nie przyniosła narodowi spodziewanych profitów, tak więc zdana byłam na pracę własnych rąk. Pracowałam ciężko, ale z nadzieją, że pomogę drenować grzęzawisko, jakie pozostało po ustępujących wodach czerwonego potopu. Czasu nie miałam, gazet czytać nie chciałam, rozkręcałam firmę: własny miesięcznik dla małego i średniego biznesu. Szłam jak taran, promowałam region i - na ile potrafiłam - pomagałam firmom kwitnąć. Poszłabym za każdym, kto obiecywał świetlaną przyszłość ludowi III RP. „Pod każdym sztandarem, byle nie białym, szukają zwycięstwa rozbite oddziały“ — śpiewał bard Kaczmarski.

Tak było i ze mną. Ufałam Wałęsie, kochałam Jana Olszewskiego, lubiłam Unię Wolności, potem ulokowałam swoje polityczne sympatie w AWS, a z czasem w PO. Najbardziej rajcował mnie ruch obywatelski. Tak mnie rozochocił, że chciałam nawet oddać własną gazetę w pacht ostatniej z politycznych nadziei. Niestety, nadzieja nie wzięła. W końcu, bardziej już świadoma, zaczęłam rozglądać się baczniej dookoła. Zaczęłam też w początkowo apolitycznym miesięczniku zadawać gorszące pytania w rodzaju „Czy jest Polska? Ciotek, kolegów czy obywateli?“ Poczułam na karku oddech grupy trzymającej władzę i wkrótce potem splajtowałam. Dziś czuję się jak jeleń zrobiony w konia, ale o tym już było. 

Dlatego kiedy w ostatnich wyborach przyszło decydować, czy wóz zwany Polską wyciągać z bagna, w jakim ugrzązł (Donald Tusk), czy zastanowić się, jak się tam znalazł (Lech Kaczyński) — babska ciekawość zdecydowała o wyborze kandydata PiS. Poza tym, uznałam, że „wóz“ mnie nie satysfakcjonuje. Bo Polska moich marzeń to raczej lokomotywa: lśniąca, niezawodna, szybka, nowoczesna. Ale jak pociąg, to najpierw tory. Gdyż bez nich... co? Bo nawet gdyby przyszło tysiąc atletów, i każdy zjadłby tysiąc kotletów, i każdy nie wiem jak się wytężał — Tuskowi uciągnąć go nie pomogą. Bez torów mój pociąg daleko nie ujechał...

Próbowałam się angażować, działać, pisać felietony i listy do redakcji, ale bez efektów. Zrezygnowana wyjechałam więc z kraju i oddałam się pielęgnowaniu przydomowego ogródka. Lecz zapomniałam o Gnomackiej. To taka energiczna, bojowa babka, która we mnie siedzi, i która na wieść o przybierających na sile rewolucyjnych rozruchach w kraju postanowiła chwycić za miotłę i ruszyć do natarcia. Koleżanko! — zawołała. — Jest co robić! Będziemy sprzątać po salonach! Rzuciła hasło: BLOG!... i tak się zaczęło.

Na co pisać głupie listy i smalone duby pleść
kiedy żywot chałturzysty jakże jest przyjemnie wieść! (Szpot)

Naszej gazetce patronuje Janusz Szpotański, pies Łapsik stoi na straży demokracji, a my dzielimy się pracą redakcyjną. Łączy nas wspólna ksywka „pokojowa”: Ja — bo chcę jednać, ona — bo z miotłą. Ja sekunduję pisowsczykom i wcale nie obraziłam się na Adama Lipińskiego za nocną schadzkę z panią Renatą Beger w hotelowym pokoju. Tak się robi politykę. Ale Gnomacka już kusi, żebyśmy zawczasu wstąpiły do powstającego właśnie związku banitów, bo przeczytała w prasie, że uciekinierzy z Samoobrony tworzą klub Narodowo-Ludowy. Klub banitów - to jest to! Ja sugeruję, żeby najpierw rozkręcić własne Stowarzyszenie Gnomacka. Absolutnie antykorupcyjne, do którego wciągniemy ludzi uczciwych, oddanych służbie obywatelom i państwu. Jestem przekonana, że poprze nas mnóstwo rodaków, a i każda partia powinna nas przyjąć z otwartymi rękami! Ona — żeby nie czekać.

Gnomacka swoje, a ja swoje. Zanim dołączę do uciekinierów popatrzę, jak bracia Kaczyńscy osuszają grzęzawisko i układają kolejowe podkłady. To brudna i ciężka robota. Na pociąg, a wręcz zaciąg, do banitów zawsze jest czas. O ile zdzierży to moja tożsamość...