Bilet do Anglii
Po długiej chwili milczenia Handzia podjęła opowiadanie. – Po wejściu do domu, kiedy matka ostrugała już ziemniaki, zaczął się cyrk. Zapytałam, czy babcia faktycznie powinna przebywać w zakładzie zamkniętym. – Ja się nie znam, – mówię – ale może nie musi tam być? – To co sugerujesz, Haniu? To gdzie według ciebie ona ma mieszkać? Gdzie ulokowałabyś swoją kochaną staruszkę? – No, nie wiem – mówię – ale może zatelefonuję do ciotki i powiem, jaka jest sytuacja, a wtedy weźmiemy ją do Anglii? Jak się małpa zaczęła śmiać, mówię ci! – Edmund, słyszysz? – woła z kuchni – Do Anglii ją chce wziąć! Zwariowała!!! A kto ci ją, dziecko, pozwoli zabrać do samolotu? To jest osoba nienormalna. To co, w kaftanie pojedzie? Musisz załatwić formalności. Ja nie twierdzę, że to jest niemożliwe, – mówi do mnie – ale ty tu będziesz przez pół roku załatwiała odpowiednie papierki. Chyba, że wynajmiesz sobie samolot, którego pilot weźmie odpowiedzialność za stukniętego pasażera na pokładzie. – A dlaczego nie? – pytam. – No, Edmund, słyszysz to? Ona się pyta „dlaczego?”. – Dlatego, że babka jest zbzikowana – odkrzykuje z pokoju ojczym.
– Udana para, nie ma co – podsumowałam po chwili milczenia, nie potrafiąc powstrzymać się od komentarza.
– Z piekła rodem, mówię ci! Ojczym przyszedł do kuchni, ślepej jak kiszka, stanął w drzwiach i mówi: – Jolu, daj spokój. Niech robi, co chce, niech ją bierze. A my będziemy mieli wreszcie święty spokój! Jakimi liniami przyleciałaś? – zwraca się do mnie z pytaniem. – British Airways – opowiadam. – No to weź, dzwoń do nich i szykuj bilet! Pojedziesz jutro do szpitala po swoją ukochaną babcię, wypiszesz ją na własną odpowiedzialność i jest twoja! Tylko jak będzie chciała w powietrzu wysiadać, albo jak trzeba będzie awaryjnie lądować, bo zacznie wyprawiać cyrk, ty będziesz za to odpowiadać. Pasażerowie chcą dolecieć spokojnie na miejsce przeznaczenia, a nie patrzeć na sceny żywcem ze szpitala psychiatrycznego. Masz, tam jest telefon. Wiesz, jak się numery wykręca, idź i dzwoń!
– Smutne to, co opowiadasz…
– Na ciotkę nie mogłam liczyć, bo jest bojaźliwa i unika konfliktów. Zawsze w trudnych sytuacjach chowa głowę w piasek, jak struś. A u mnie – sama widzisz – jest ciasno. Babcia stała się osobą trudną w pielęgnacji. Trzeba było jej zakładać pieluchy, trzeba było mieć podnośnik do wanny i co tam jeszcze. Ja mam niby trzy sypialnie, ale w dwóch mieszkają jeszcze dziewczyny, bo formalnie są ze mną. W trzeciej my. Nie mogłabym położyć jej w living roomie, bo by się tu łóżko nawet nie zmieściło. W kuchni też nie. U ciotki to już zupełnie nie ma miejsca. Oboje z Kevinem pracujemy, nie ma nas cały dzień. Kto więc miałby się babką opiekować? Niby można było kogoś zatrudnić, ale to kosztuje. Mnie nie stać. Gdyby było mnie stać, to wynajęłabym babci prywatny dom starców. Nie dla czubów, tylko dla starszych ludzi. Pobyt w takim przytułku kosztuje w granicach sześciuset funtów tygodniowo, ale bym to zrobiła. Tam jest całodobowa opieka: lekarz, pielęgniarka, lekarstwa, specjalna dieta – wszystko, co chcesz. Ale mnie, Kasia, na to nie stać. A rząd angielski na pewno by tego nie sfinansował. To co miałam zrobić? Ale dziś czuję się winna.
– Na co zmarła?
– Na starość. Nie miała wylewu ani zawału. Miała osiemdziesiąt siedem lat...
Hanka spuściła głowę, kilkakrotnie pomasowała palcami skronie i wlepiła wzrok w jasny dywan w chińskie wzory. Milczałyśmy.
Po długiej chwili ponownie pstryknęła zapalniczka. – Matka zadzwoniła z informacją, że stan babki się pogarsza i jeśli chcę ją jeszcze zobaczyć żywą, to mam przyjechać. Od razu poleciałam. Był grudzień. Ojczym zawiózł mnie i matkę do szpitala. Sala trzyosobowa, powinnam była bez trudu rozpoznać babcię. Ale ja nie poznawałam, jak Boga kocham! Nie poznawałam tam nikogo! Pielęgniarka wskazała ręką jakąś staruszkę. Przeraziłam się. To był kościotrup! Nie mówiła, nie wstawała z łóżka... Moja matka zawołała kogoś i rozkazała: „– Proszę posadzić mamę na wózek, bo ma gościa! Z Anglii przyjechał.” Babcia popatrzyła przelotnie na matkę, na pielęgniarkę, a na mnie, Kaśka, takie oczy wlepiła, że aż się przeraziłam! Nie mogła wzroku oderwać. Ale ani słowa nie powiedziała. Mówiłam do niej: – Babcia, to ja, Hania. Ale ona tylko patrzyła. I wiesz, w oczach miała żal. Tyle żalu... A potem dałam jej cukierka, bo zawsze lubiła. Zapytałam: – Babcia, chcesz cukierka? – Tak, chcę – usłyszałam. Czyli mogła mówić jak chciała, widzisz? Zima była piękna, dzień słoneczny. Podjechałam z nią na wózku do okna, które było dość wysoko i Kasia, mówię ci, dźwignęła się sama, żeby zobaczyć, co za tym oknem jest...
Znowu zapadło milczenie. Tym razem to ja spuściłam wzrok. Nie mogłam poprawiać uciskającej sprzączki od sandała. Na nogach miałam kapcie. Starałam się odgadnąć znaczenie chińskich liter, wplecionych w kremowy dywan, zaściełający podłogę niewielkiego gościnnego pokoju. Ale wyobraźnia podsunęła widok łóżka niedołężnej staruszki, cierpiącej na demencję. Zastanawiałam się, czy na miejscu Hanki zachowałabym się inaczej.
– Myślisz, że miała do ciebie żal za to, że tam była? – zadałam trudne dla Hanki pytanie.
– Wiem, że miała. Od pierwszego dnia życia była dla mnie matką. Choć nie musiała. Miała prawo spodziewać się opieki, kiedy sama stała się wymagająca jak niemowlę. To chyba naturalne...
– Co było potem? – zapytałam.
– Wróciłam do Anglii, a po paru dniach dostałam telefon, że umarła.
– Mama zadzwoniła?
– Nie. Dostałam esemesa od ciotki. Nogi mi podcięło. Ciotka szlocha, nie mogę się niczego dowiedzieć. Zadzwoniłam do matki. – No, zmarła babcia... – mówi niby smutno. A ja pamiętam, jak wykrzykiwała w kuchni, że nie może się doczekać, kiedy babka wyjedzie nogami do przodu, bo oni mają dość tych szpitali, odwiedzin, problemów. – „Mam tego powyżej dziurek w nosie! A jeżeli ciotunia tak strasznie kocha mamusię, to niech tutaj przyjedzie i się nią zajmie. Bo ja się opiekuję mamusią od kiedy Maryśka wzięła dupę w troki i wyjechała do Anglii! Bo ja mamusi nie kocham i nigdy jej nie kochałam, a na mnie spadło! Myślicie, że nie mam nic innego do roboty, tylko się nią zajmować?” – tak matka wrzeszczała.
– Trudno w to uwierzyć...
– Chałupę babcia zostawiła wielką jak stodołę, dwurodzinny dom w Bochni. Dziadek budował go w sześćdziesiątych latach z myślą o córkach. Ale chałupa trafiła do spadkobierców w opłakanym stanie. Matka spłaciła szybko ciotkę, dała jej jakieś grosze za tę ruderę i zrobili z ojczymem remont. Wszystko co mogło lecieć, leciało: futryny, okna, meble, deski z podłóg... Teraz mieszkają w pałacu. Mają ponad czterysta metrów: salon większy od mojego domu, trzy łazienki, salę gimnastyczną, ogromne sypialnie, szwajcarską armaturę, włoski marmur, bramę na pilota, podjazd wyłożony kamieniem. W piwnicy robią sobie basen. Tak się urządzili, patrz Kaśka. Żyją jak paniska...
– Będziesz kiedyś dziedziczką – spróbowałam zażartować.
– Mam to gdzieś! Ja pamiętam stary dom: ze zgniłymi parapetami, oskrobanymi z farby drzwiami, z tą rynną, która do połowy wisiała. Cały czas widzę w nim dziadków. Ten nowy jest dla mnie obcy. Pamiętam, jak chodziłam z dziadkiem doglądać budowy. Jak się kłócił z pijanymi robotnikami. Taki dom pamiętam. To był mój dom.