Rozdział 6 - Bilans wdzięczności i winy

Jest takie dziedzictwo, które nie mieści się w spadku. To opowieść o lojalności wobec przodków, o winie, której nie da się zagłuszyć pracą i o podróży, która odwraca złą kartę.

Mimo szczerych chęci odpłynięcia w sen nie mogłam zasnąć. Sprawy, o których opowiadała Hanka, poruszyły mnie do głębi. Życie, o którym opowiadała, było po prostu smutne: bez początku, bo rosła bez – a potem obok – rodziców i bez kontynuacji, bo bez dobrego kontaktu z dziećmi. – Hanka mówi, że ciągle czegoś szuka. Ona szuka, a mi już dziś niewiele potrzeba. Dlaczego tak jest? Czy faktycznie każdemu z nas „w gwiazdach zapisano” przeżycie i etapu poszukiwań, i etapu spełnienia? Tylko dlaczego niektórzy spełnienia nigdy nie doczekają? No i masz – znowu egzaltacja! – zganiłam się. – Trudno!
Hanka powiedziała, że gdyby została w Polsce – zabiłaby matkę. Jak bardzo można nienawidzić... Kręciłam się na wąskim łóżku, zasłanym wykrochmaloną pościelą. Myślałam o swoich rodzicach. Najpierw mama, prządka przy krosnach Eskulapa. Kochana mamusia – ciepła, piękna, ładnie ubrana, z pomalowanymi paznokciami, pachnąca szpitalem i ziołami, śpiewająca nam po powrocie z pracy śliczne piosenki na dobranoc. Mama gościnna, piekąca w sobotę ciasto i mieląca kawę dla gości, którzy przychodzili z wizytą w niedzielne popołudnia. Mama roześmiana, czytająca podczas tych niedzielnych przyjęć kawały z czerwonego zeszytu. Mama zapracowana, cerująca wiecznie podarte skarpety i rękawiczki piątki swoich dzieci. Mama troskliwa, zostawiająca na kuchennym stole kartkę z instrukcjami: co jeść najpierw, a co potem. Każdy obiad koniecznie z deserem. Mama zabiegana, żeby zdążyć z pracami domowymi przed wyjściem na swoją zmianę. W domu zawsze musiało być czysto, jasno i ciepło. Mama kolekcjonerka, zbierająca nasze rysunki, listy i szpargały i przechowująca je w osobnych teczkach, po jednej dla każdego dziecka. Mama pamiętająca o dniu tygodnia, godzinie i minucie urodzenia każdego z nas. O każdym co śmieszniejszym z pierwszych wypowiadanych zdań... 

I inna mama. Wędrująca pani doktor – wracająca z nocnego dyżuru i wyruszająca na poranny obchód po domach niedomagających babinek z sąsiedztwa. Mama pochylona – myjąca nogi obłożnie chorej sprzątaczki z pobliskiego sklepu. Mama zgięta – co tydzień robiąca porządek w domu poznanej gdzieś u dentysty i samotnej jak palec staruszki. Mama kucharka –  donosząca codziennie przez dwa lata obiady umierającej na raka sąsiadce. I wreszcie mama czarno-biała: przygarbiona postać w ciemnym futrze odcinającym się na tle pokrytej śniegiem ulicy, ciągnąca z trudem sanki wyładowane niemieckimi darami. Na początku lat osiemdziesiątych rozwoziła te paczki wieczorami, po pracy, po domach rodzin uwięzionych solidarnościowców.
Mama urodziła się pod Kownem. – Jest na Litwie taki zwyczaj – mówiła –  że kiedy odchodzisz z rodzinnego domu, musisz przystanąć i obejrzeć się za siebie. I zapamiętać ten obraz do końca życia. Po to, żeby nigdy nie chcieć ani za dużo, ani za mało.