Filozofia
– Ale sobie pospałaś, stara cholero! Już dziewiąta, my dawno po śniadaniu – powitała mnie radośnie uśmiechnięta niedoszła samobójczyni z krwistoczerwoną maliną na szyi. – Kawa czy herbata? – spytała i postawiła na stole miseczkę kukurydzianych płatków. – A może wolisz śledzia? – zasugerowała troskliwie. Nie, śledzi nie cierpię. Wolę płatki. Nie pytałam, jak minęła noc i czy nastrój lepszy. Miałam oczy i uszy. Hanka wyjaśniła, że Kevin już o ósmej wyszedł na spotkanie uzdrawiaczy i będzie na nim do piętnastej. – Szkoda, że nie będę mogła się z nim pożegnać – powiedziałam. – Uściskaj go ode mnie. Niedługo polecę. O Hankę byłam spokojna. Musiałam wracać do swoich.
– Naprawdę chcesz jechać? Myślałam, że wyskoczymy do miasta...
– Nie, nie mogę. Wiesz, jak jest. Weekendy to jedyny czas, kiedy możemy pobyć razem jako rodzina.
– Rozumiem. Kochana jesteś, Kaśka, że przyjechałaś. Bardzo mi pomogłaś. Naprawdę.
Upychałam w podróżnej torbie nocną koszulę i kosmetyki, robiąc miejsce na prowiant. Hanka w tym czasie napełniała mój termos kawą i smarowała masłem bułki. Wrzuciła do plastikowego woreczka dwa udka kurczaka, a w sreberko zawinęła obraną pomarańczę. Stałyśmy naprzeciw siebie uśmiechnięte.
– Kaśka – odezwała się niepewnie Handzia. – Na pewno Cię nie zanudziłam?
– Na pewno. A jak ty? Będzie dobrze?
– Chyba tak. A zresztą... Srał pies! Nie będzie źle.
Objęłyśmy się i mocno przytuliłyśmy. Trwało to chwilę. Długą, niewygodną chwilę. – Zaraz zaczniemy beczeć – pomyślałam i poczułam się nieswojo. Ona chyba czuła to samo. – Co my, kuźwa – jedna orientacja seksualna czy co? – wybuchnęła rubasznym śmiechem. I dobrze, bo nasze spotkanie miałoby łzawe zakończenie. A my nie lubiłyśmy Hollywood.
Wrzuciłam torbę do auta, ze schowka wyjęłam kartkę z instrukcjami Davida, którą położyłam na kolanach. Byłam gotowa do drogi powrotnej. Zapuściłam silnik, nacisnęłam klakson, Hanka popukała się w czoło, a potem pomachała mi ręką na pożegnanie. – Jedź ostrożnie! – zawołała. – I zadzwoń, kiedy dojedziesz!
Powoli ruszyłam spod domku przy Londonderry road, zostawiając stojącą w kapciach na chodniku zwariowaną przyjaciółkę. I widziałam ją jeszcze długo: samotną, machającą, uśmiechniętą. Wiedziałam, że da sobie radę. Była silna. Silniejsza ode mnie.
Wydostałam się z labiryntu miejskich ulic bez zbytniego trudu. Znałam dobrze to miasto. Spędziłam w nim prawie dziesięć lat. Tych lat, kiedy dwudziestoletni człowiek po opuszczeniu domu rodziców buduje swój własny świat. Kiedy tu mieszkałam wydawało mi się, że śnię jakiś zły sen i że życie przecieka mi przez palce. Teraz wiedziałam, że ja ten świat właśnie wtedy tworzyłam. Nie był to czas stracony. Był etapem, jednym z kolejnych, który przybliża nas do lepszego, bardziej świadomego rozumienia prawd, które nosimy w swoim wnętrzu. Bo przecież żyjemy kierując się prawdami, które dojrzewały w nas powoli, lub objawiły się nagle. Drzemią w nas także i te, które – nigdy nie odkryte – umrą wraz z nami. Żyjemy, ale nigdy do końca w pełni. W każdym z nas pozostanie cząstka energii, która nie miała impulsu miłości do tego, aby się zmaterializować.
Wyjechałam z Cambridge i dołączyłam do autostrady prowadzącej w kierunku Londynu. Zaczęło padać. Skąd u mnie te ciągoty do filozofowania? Po roku nieudanych saksów wróciłam do kraju, ani myśląc o jakiejkolwiek emigracji. Ale wkrótce potem wyszłam za mąż za Davida i wyjazd – przynajmniej na pewien czas – stał się przykrą koniecznością. Po przyjeździe do Anglii, już jako żona tubylca, podjęłam tymczasową pracę w barze i złożyłam podanie o przyjęcie na filozofię. Po pewnym czasie zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną.
– Co obecnie robisz, moje dziecko? – spytał uprzejmie dociekliwy profesor.
– Pracuję w pubie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– A co chcesz robić po studiach? – on na to.
– Chcę pracować na uczelni, pisać rozprawy...
– A w pubie nie chcesz pracować? – drążył dalej miły pan.
– Przenigdy! – zapewniłam z mocą.
– No to będziesz! Idź ty lepiej, słoneczko, na marketing. To też filozofia, tyle, że sprzedaży...
I poszłam. Ale wcześniej przez pół godziny na uniwersyteckim parkingu szlochałam nad kierownicą obitego Fiata 126p w biało-czerwone pasy jak dziecko, któremu jakiś niedobry człowiek podeptał na oczach ukochaną zabawkę. Dziś wiem, że mądry profesor miał rację, bo właśnie dzięki marketingowi mogłam działać – potykać się, zbierać guzy i uczyć się świata. A czego nauczyłabym się jako filozof serwujący drinki? To, że ludzie piją, wiem i bez dyplomu. A tego, że piją, bo są smutni, dowiedziałam się z lektury „Małego Księcia” w wieku lat dziesięciu. I wiele razy miałam okazję przekonać się, że tak faktycznie jest.