Winyle
Brayden Alexander – pasjonat, ale i realista. Wysoki, przystojny, czterdziestoletni Anglik, którego poznałam w zabawnych okolicznościach. W listopadzie, po którymś z seminariów, wracałam do Brukseli pociągiem. W przedziale siedziała młoda para, zakonnica z ogromnym różańcem z drzewa sandałowego na piersiach, niczego sobie gość i ja. Para zabrała się za coś, na co widocznie zabrakło im czasu w Warszawie – za grę wstępną. Pieścili się z uczuciem, znawstwem i bardzo apetycznie: zamglone spojrzenia, żarłoczne pocałunki i ręce błądzące po bliskich strefom erogennym częściach ciała. Biedna zakonnica zamknęła oczy udając, że śpi, albo że się modli. Gość patrzył na młodych jak urzeczony. Ja wybrałam lekturę High Fidelity Nicka Hornby’ego – rzecz o właścicielu sklepu z winylowymi płytami, który nie potrafi dorosnąć:
“(...) Około jedenastej trzydzieści wtacza się do sklepu irlandzki pijaczyna o imieniu Johnny. Zagląda do nas trzy razy w tygodniu, a jego wizyty są doskonale wyreżyserowanym spektaklem zarówno pod względem choreografii jak i scenariusza, którego ani on, ani ja, nie chcielibyśmy zmieniać. W nieprzyjaznym i nieprzewidywalnym świecie polegamy na sobie wiedząc, że zawsze mamy na co czekać.
– Spierdalaj, Johnny – mówię do niego.
– A co? Moja forsa ci się nie podoba? – on na to.
– Ty nie masz forsy. A my nie mamy nic, co chciałbyś kupić.
Te słowa stanowią dla Johnny’ego sygnał do rozpoczęcia pełnej entuzjazmu tanecznej improwizacji na temat songu „Wiele wszystkiego” Dany – hitu z lat siedemdziesiątych – co z kolei jest dla mnie sygnałem, żeby wyjść zza kontuaru i zacząć go wlec w kierunku drzwi, co dla niego jest sygnałem, aby runąć na jedną z półek, co ja odczytuję jako sygnał do otwarcia jedną ręką drzwi – drugą próbując rozewrzeć jego zaciśnięte na desce palce – i do wypchnięcia go na ulicę. Przećwiczyliśmy te ruchy parę lat temu i teraz idzie nam jak z płatka.
Johnny jest naszym jedynym przedpołudniowym klientem. Moja praca nie należy do zajęć dla nadmiernie ambitnych...”
Czytając ten fragment, kilka razy wybuchnęłam śmiechem. Ponieważ nie wypadało się śmiać, rechotałam bardziej niż powinnam. Nieszczęsny Anglik czuł się zapewne jak w przedziale dla wariatów. Polska w pigułce: napaleni młodzi, rozmodlona siostra Nazaretanka i niepoważna babka w średnim wieku. Popatrzył na mnie, ja na niego, i puścił do mnie oko. Skoro on do mnie, to ja do niego też. Jednocześnie zaczęliśmy chichotać. Gęsta atmosfera trochę się rozrzedziła. Młodzi spojrzeli na nas, ich ręce znieruchomiały, poszeptali coś i wyszli na korytarz. Zakonnica natychmiast otworzyła oczy, a my nawiązaliśmy uprzejmą rozmowę: że pociąg ładny, że Polska to ciekawy kraj, że w Brukseli można dobrze zjeść, że często podróżujemy. Taka tam gadka-szmatka. Nie pamiętam już, w którym momencie zeszło na tematy gospodarcze i jak doszło do tego, że zaczęłam mu opowiadać o swoich bojach. To go wyraźnie zaciekawiło. – A wiesz, – mówi – ja też myślę o czymś podobnym. Mam gotowy projekt stworzenia fundacji o zasięgu europejskim. Od 2006 roku Anglia nie będzie miała prawa korzystać z funduszy strukturalnych, dlatego chcę zarejestrować fundację w jednym z nowych krajów członkowskich. Myślę o Polsce. – To wspaniale – mówię, szczerze zainteresowana jego planami. – Gdybym mogła się do czegoś przydać, chętnie pomogę. – Naprawdę? – on na to – To świetnie! Dokładnie kogoś takiego, jak ty, szukałem. Po to właśnie pojechałem tym razem do Polski.
Tak zaczęła się moja znajomość z Braydenem. Spotykaliśmy się często. Czasem u nas w domu, czasami w ulubionej kafejce w pobliżu Parlamentu Europejskiego. Snuliśmy coraz bardziej konkretne plany podboju odradzającego się kawałka świata: ja miałam odpowiadać za rynek polski. Spotkałam też potencjalnych dyrektorów fundacji na Węgrzech, w Czechach i w Estonii. Brayden szukał odpowiednich ludzi na Litwie, Łotwie i Słowacji. Głównym źródłem finansowania spotkań członków klubów, należących do europejskiej sieci, miały być fundusze unijne. Poza tym kluby miały zarabiać na sprzedaży swoich usług i generować dochody ze składek członkowskich. Ponieważ Brayden miał doświadczenie w pozyskiwaniu środków – wierzył w powodzenie projektu. A ja wierzyłam w niego. Absolutny profesjonalista - wykształcony i z doświadczeniem, reprezentacyjny, z nienagannymi manierami, a przy tym z kapitalnym poczuciem humoru – był godny zaufania.
Mówiąc, że musimy porozmawiać, mówiłam prawdę. Po wielu godzinach spędzonych na słuchaniu wynurzeń Hanki, po natrętnie wyłaniających się z podświadomości wspomnieniach, wreszcie po nocnej podróży przez moje własne życie i po przerażającym sennym koszmarze, nagle – sama nie wiem czemu – postanowiłam się wycofać. Jeszcze w środę po południu z nadzieją wykręcałam numer pewnej rządowej agencji w Warszawie, która moim zdaniem powinna być zainteresowana planami Braydena. Nie byłam zdziwiona, kiedy niezbyt uprzejmy pan, którego prosiłam o spotkanie, chłodnym tonem nakazał opisać projekt i pismo wysłać pocztą. Potem się zobaczy. Byłam do takich reakcji przyzwyczajona. Ponieważ agencja była dla nas istotna, zabrałam się nawet do opisywania misji i wizji fundacji. Wysłałam w naszej sprawie do kraju około dwudziestu pism, głównie listów poleconych. Otrzymałam jedną odpowiedź. Oczywiście negatywną. Kontaktowałam się z kilkoma ważnymi w branży osobami. Żadna nie miała dla mnie czasu, bo widocznie ja nie byłam dla nich dostatecznie ważna. Rozmawiałam z kilkoma potencjalnymi partnerami. Większość z nich interesowało tylko jedno – ile z tego da się wydoić i jak. Ale jeszcze w czwartek byłam optymistką. A dziś, po przebudzeniu z okropnego snu – w jednej chwili, bez konkretnego powodu – ciśnienia brak. Zero, nul. Tak bardzo chciałabym, żeby Brayden odniósł sukces. Żeby jakiś żałosny hultaj nie ukradł mu pomysłu, albo cwana gapa nie ogoliła z pieniędzy. Bardzo chciałabym, ale mu nie pomogę. – Co powinnam powiedzieć Braydenowi? – zastanawiałam się zmartwiona. – Czy potrafię wytłumaczyć mu, dlaczego się boję? Dlaczego czuję znużenie? Czym uzasadnić to, że nagle zapragnęłam pożyć inaczej? Przecież mam co robić! Będę wychowywać dzieci. Będę czytać im bajki i opowiadać legendy. Będę grać na fortepianie. Uczyć się francuskiego i niemieckiego. Trenować jazdę konną. Poznawać obce kraje. Może kiedyś coś z tego do czegoś mi się przyda?