Hanka
Takie były moje pierwsze kroki w dorosłość, pierwsze lekcje samodzielnego życia na emigracji. Taki był mój nauczyciel. A Hanka? Poznałam ją po ponownym przyjeździe do Anglii, już jako żona Davida. Nie od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Ja – wychudzona szara myszka, ona – zadbana, długonoga laska obwieszona złotymi łańcuszkami. Ja – posuwająca Fiatem 126p wymalowanym pędzlem w biało-czerwone pasy, ona – wożąca się grafitowym BMW. Ja – studiująca, ona – serwująca w pubie drinki. Ja – pobierająca lekcje poprawnej wymowy, ona – co drugie słowo fuck . Ja – piłująca na fortepianie Bacha, ona – falująca w dyskotece. Ja – chodząca na parafialne opłatki, ona – latająca na Barbados. Ja cicha, ona grzmiąca, ja wietrząca, ona paląca. Można by tak długo ciągnąć. Nie. Nie mogłyśmy być w wieku dwudziestu kilku lat przyjaciółkami. Jedyne, co nas łączyło, to cesarskie cięcie w tym samym szpitalu. Nasze dzieci, moje pierwsze a jej drugie, urodziły się prawie w tym samym czasie. I to o nich najczęściej rozmawiałyśmy.
W 1991 roku przeprowadziliśmy się do Polski. Na święta, czasem częściej, wracaliśmy do Cambridge. Wtedy do niej zaglądałam. Po rozwodzie z Denisem mieszkała już tylko z córkami. I znowu można by zacząć wyliczankę: ja – trzy firmy; ona – na kanapie z miską pestek słonecznika, colą, fajkami i TV. Ja – chaos, dramat, rozwód; ona – na kanapie, słonecznik, cola, fajki. Ja – najwyższy czynny wulkan świata; ona – kanapa. Ja – kolacja z którymś tam w kolejce do angielskiego tronu; ona – kanapa. Ja – spadochron; ona – kanapa. Ja – drugi ślub z pierwszym mężem; ona – kanapa. Ja – UOP, porwanie dziecka, cukier, opony; ona – kanapa. Zlazła z tej kanapy tylko raz, jeśli o mnie chodzi. Po moim lewitowaniu w Tworkach przyjechała do Warszawy. Zapragnęła mnie odwiedzić. Płakała przy opowiadaniu o widmach, śmiała się z lądowania pani Sadowskiej na balkonie. Wtedy się polubiłyśmy.
Według Karola Marksa alienacja współczesnego człowieka wynika z braku praw własności do narzędzi produkcji. Do mnie osobiście bardziej przemawia Witkacy, propagator teorii ludzkiej samotności w obliczu Wielkiej Tajemnicy, jaskrawo świecącej z czarnej otchłani Bytu...
Ale to już koniec moich rozmyślań. Za oknami pociągu zamigotały pierwsze światła. Bujanie przeszło w szarpanie. Pociąg stanął. Felikstowe. Welcome to Kent!
Przejechałam kioski celników; nikt nie chciał sprawdzać paszportu. – Szkoda, że nie wiozę trzystu kilogramów amfetaminy – pomyślałam przewrotnie. Pilnowałam się mocno, żeby jechać po lewej stronie drogi. Miałam na to sprawdzony sposób: strona od kierownicy musi być przy krawężniku. Zawsze tak się kontroluję i jest to niezawodny sposób na uniknięcie wypadku. Zadzwoniłam do Hanki.
– Cześć, skarbie! Żyjesz?
– Żyję, kuźwa, a co mam robić?!
– To super! Bo ja już blisko. Właśnie wyjechałam z portu. Będę za trzy godziny.
– To się spiesz. Mamy co żreć! A ja zdycham z głodu.
– Jeżeli mamy co żreć, to znaczy, że nie muszę się spieszyć – pomyślałam z pewnym zadowoleniem. – Hanka robi wspaniałe kluski śląskie, a że robi się je dosyć długo, miała czym się zająć. I – rzecz ważna – przyszło mi do głowy, że samobójcy na chwilę przed targnięciem się na swoje życie chyba najmniej troszczą się o pusty żołądek.
Plan trasy autorstwa Davida okazał się bezbłędny. Jechałam do Cambridge jak po sznurku, od czasu do czasu rzucając tylko okiem na rozłożoną na kolanach kartkę papieru. Wystarczyło wypisać numery tras i główne miejscowości. A on namęczył się, wyliczając prawie wszystkie mijane po drodze miasta i miasteczka. – Ciągle chce roztaczać opiekę nad swoją kobietą – pomyślałam z rozbawieniem, ale i czułością. – Brakuje mu tej kuchni... Choć, biorąc pod uwagę początek mojej podróży, może miał trochę racji? Dojechałam do ronda, biały napis na zielonym kierunkowskazie dodawał otuchy, że zaraz powinnam być na miejscu. Zbliżała się dwudziesta pierwsza.
Miasto znałam dobrze i bez trudu trafiłam na Londonderry Road. Moja szalona przyjaciółka mieszkała pod numerem trzynaście. Był to jednopiętrowy wolnostojący domek, identyczny jak trzydzieści pozostałych na tej samej ulicy. Nacisnęłam klakson, zaparkowałam wzdłuż chodnika. Wybiegła Hanka –przerażona, że trąbię. Z okien sąsiednich domków, zza firanek, wyjrzeli zaniepokojeni ludziska. A, to do tej Polki... – Tyś chyba zbzikowała? – zaśmiała się Handzia i uniesionym w górę kciukiem uspokoiła sąsiadów, że wszystko jest okey. Głowy schowały się, wróciły do oglądania wieczornych wiadomości. A my dałyśmy sobie buzi.