Impreza
Małgosia, jedna z przyjaciółek, która wynajmowała z grupą Polek domek w dzielnicy Victoria, zaprosiła nas w któryś piątek na urodzinowe przyjęcie. Poprosiła, żebyśmy jadąc samochodem zabrali z sobą jej kolegę z dzielnicy Notting Hill niedaleko Kilburn, gdzie mieszkał Stasiu, Ela i ja. Nie ma sprawy, czemu nie? Podjechaliśmy pod wskazany adres, zatrąbiliśmy, z domu wyskoczył młody blondyn, przywitał się, przedstawił jako Jurek. Rozsiadł się na tylnym siedzeniu zdezelowanego samochodu-popielniczki, w którym drzwi od strony pasażera trzeba było zamykać przy pomocy sznurka – przymocowany do klamki przywiązywało się do prawej szyny od zagłówka – i roztrajkotał się na całego. Opowiadał nam o murzyńskiej narzeczonej, z którą planuje się ożenić, żeby ściągnąć swoją dziewczynę z Polski i z nią zamieszkać a czarną puścić w trąbę, o palantach, z którymi pracuje, o syfie, jaki panuje w kraju, choć tutaj wcale nie jest lepiej, o tym, w których sklepach można zwinąć ciucha, bo nie ma kamer, o tym, jak się przekręca licznik na prąd. Gadał, gadał, aż w pewnej chwili monolog zszedł na przedstawicieli starszej generacji. – Do młodzieży świat należy: stary robi – młody leży! – zakończył ze swadą swój wywód Jurek, rozparł się jeszcze wygodniej na siedzeniu i przypalił papierosa. – Coś do dupy ta dzisiejsza młodzież… – poddał w wątpliwość jego puentę Stasiu. Czułam, że było mu przykro, ale nie dał tego po sobie poznać. Jechaliśmy dalej; samozwańczy rzecznik pokolenia plótł swoje głupoty, my myślami byliśmy zupełnie gdzie indziej.
Dojechaliśmy na imprezę. Podchmielone dziewczyny obskoczyły moich towarzyszy, a ja dołączyłam do grupy spiskowców radzących nad najlepszą strategią na przeżycie dla „Solidarności” i najmniej humanitarną formą kary śmierci dla generała Jaruzelskiego i innych braci-komunistów, dzięki którym – zamiast spać w wykrochmalonej pościeli, jadać domowe obiadki, studiować, śmiać się, kochać i oglądać zachody słońca na plaży – oglądaliśmy wschody słońca w Londynie. Dzięki którym mieszkaliśmy jak kloszardzi, pracowaliśmy jak niewolnicy i żyliśmy jak świnie. W ilu się dało wynajmowaliśmy najbardziej nędzne pokoiki, dziewczyny szorowały cuchnące toalety w tanich hotelach albo dawały się podszczypywać obleśnym Arabom prowadzącym egzotyczne knajpy, a chłopcy – pracując nielegalnie, bez ubezpieczenia – z narażeniem zdrowia i życia harowali na budowach. Wieczory – płeć obojętna – spędzano na pijaństwie i macankach z przygodnymi partnerami zabijając czas, zagłuszając wstyd i tłumiąc tęsknotę.
Przywieziony przez nas Jurek brylował: gadał, flirtował, palił, pił. Około godziny trzeciej nad ranem zaczęliśmy ze Stasiem zbierać się do odjazdu. Pożegnaliśmy się z żądnymi krwi spiskowcami, wycałowaliśmy z podchmieloną gospodynią-jubilatką. Staliśmy już w płaszczach, kiedy nagle przypomniał nam się przywieziony na imprezę chłopak. Sponiewierany alkoholem chrapał rozwalony na krześle, na środku pokoju: rozchełstana koszula wystawała mu ze spodni, miał rozrzucone nogi, ręce założone na piersiach, odchyloną w tył głowę, z półotwartych ust ciekła mu strużka śliny. Na następny dzień zapowiedziano strajk metra i autobusów, a z dzielnicy Victoria na Notting Hill Gate szło się co najmniej cztery godziny. – Co z nim? – spytałam Stasia. Stasiu milczał. – Co z nim? – powtórzyłam. Staliśmy tak długą chwilę, zastanawiając się, co zrobić. – Niech śpi, jebany! – zdecydował w końcu mój druh. – Odjeżdżamy!