Blisko siebie
Pożegnałam obcokrajowca tubylca i ruszyłam wolno wzdłuż chodnika, wypatrując sklepu z gazetami, w którym będę mogła kupić jakiś przewodnik po tym labiryncie uliczek, ulic i alei. Udało się – zauważyłam newsagent . Kupiłam „LONDON A– Z”, bo tylko takie opasłe tomisko sprzedawał nadskakujący Hindus, wsiadłam do samochodu i przez dobre dziesięć minut zastanawiałam się nad wyborem najlepszej trasy, która pozwoliłaby mi objechać okolice zamkniętej dla ruchu – a tak dla mnie istotnej – Oxford Street. Postanowiłam dotrzeć do równoległej do niej Euston Road, która wydawała się ogromna, tak więc nie powinno być korków, następnie dołączyć do Marylebone Road, którą pamiętałam, bo chodziłam tam kiedyś na sobotni bazarek, a potem będzie już łatwo.
Ruszyłam z planem na kolanie, na każdym skrzyżowaniu zerkając na mapę dla pewności, że nie błądzę. Było dobrze. W pełnym skupieniu jechałam prawie dwie godziny. Ruch okropny: korki, sznury samochodów, pomstujący kierowcy, hałas klaksonów – jak ludzie mogą tak żyć? Dawniej lubiłam duże miasta, tłumy ludzi, zgiełk i nieograniczone możliwości, jakie dawały te wypełnione do granic możliwości przestrzenie na mocowanie się z materią i z sobą samym. Ale to już poza mną. Wolę ciszę i przestrzeń przedmieść, choć nie dorosłam jeszcze do wsi. Na wsi jest się zbyt blisko siebie, a z tym nie każdemu jest łatwo. Samotność jest dla silnych i wiem, że na tym etapie nie zdołałabym jej udźwignąć.
Dojechałam do kolejnego dużego skrzyżowania i rozpoznałam Edgware Road. Jechałam wzdłuż arabskich restauracji reklamujących wykrwawione mięso halal, mijałam tłumy ciemnoskórych przystojniaczków, dyskutujących i gestykulujących na chodniku i myślałam, że niewiele zmieniło się tutaj od 1981 roku, kiedy szorowałam hotelowe kible i serwowałam niemajętnym gościom tosty z truskawkowym dżemem na śniadanie. Czas stoi w miejscu, tylko ja jestem już kimś innym. Żoną, matką, dwugarbnym wielbłądem. Czego tutaj szukam? Co znajdę? Minęłam pub, w którym pracowałam pod koniec pobytu w Londynie – jedyne miejsce, gdzie czułam się w miarę dobrze w towarzystwie głównie amerykańskich studentów. Traktowano mnie tam na równi ze wszystkimi, a młodzi Amerykanie byli sympatyczni, otwarci i bardzo weseli. Co wieczór występował jakiś zespół muzyczny, dobrze zarabiałam, nareszcie zaczęłam chudnąć. Powoli otrząsałam się z wcześniejszych dramatów hotelowej sprzątaczki za trzydzieści sześć funtów tygodniowo, która nie umiała sprzątać. Byłam panną Voss z Holandii, gdyż tak życzył sobie zatrudniający mnie na czarno właściciel. Pochodziłam z Amsterdamu i studiowałam socjologię. Nikt o nic nie pytał. Jankesi nie znali holenderskiego. Czasami tylko wypytywali o nocne życie w tym rozpustnym zakątku świata, ale udawałam świętoszka i nie wchodziłam w niewygodne dla mnie tematy. Skupiałam się na serwowaniu drinków i uchodziłam za małomówną, nieśmiałą istotkę. Działało. Ten okres wspominam najlepiej. Ale oto i znajoma ulica: West End Lane i szary, dziesięciopiętrowy blok.
Zaparkowałam na stosunkowo pustej uliczce, zatrzasnęłam drzwiczki, włączyłam alarm. Minęłam czterech murzyńskich nastolatków; jeden z nich strzyknął w moim kierunku śliną, pozostali wybuchnęli śmiechem. Pogroziłam im żartobliwie palcem, uśmiechnęli się przepraszająco. Oj, te dzieciaki! Weszłam po cementowych schodach na klatkę schodową myśląc, że także i tutaj wszystko pozostało takie, jakie pamiętam sprzed dwudziestu pięciu lat. Blok Stasia wtedy, a pewnie i teraz, był przytuliskiem dla cudzoziemców, którzy należą do tej grupy społeczeństwa Zjednoczonego Królestwa, dla której nie starcza terytorium na ogródki. Nic się nie zmieniło. Nawet ściany klatki, spryskane farbą układającą się w złowrogie grafitti: Kill the Dogs!; Fuck England!; Bollocks! . Wchodziłam na trzecie piętro, dziwiąc się w duchu przejawom niewdzięczności lokatorów wobec angielskiej, gościnnej, bądź co bądź, ziemi. Lekko zasapana dotarłam do celu i stanęłam na wprost odrapanych z farby, sinoniebieskich drzwi. Poszukałam wzrokiem przycisku dzwonka, ale go nie znalazłam. – Stasiu również nie miał dzwonka; to też się nie zmieniło – przeszło mi przez myśl.
Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki Hindus w turbanie. Niczego sobie Shik w średnim wieku. Ładne, ciemne oczy patrzyły na mnie badawczo. – Przepraszam – zaczęłam pierwsza, nie czekając na pytanie. – Czy znał pan może Stanisława Szumana? Kiedyś tu mieszkał. Czy wie pan, co się z nim stało?
– Nie. Nie wiem, kto tutaj przed nami mieszkał – odpowiedział Hindus z uprzejmym uśmiechem.
– A czy mogę zapytać, od kiedy państwo zajmują to mieszkanie? Bo wiem tylko, że zmarł – czułam, że mówię dość obcesowo, ale liczyłam na to, że w przybliżeniu poznam datę śmierci mojego druha.
– Od jesieni 1990 roku. Mieszkanie było puste. Dostaliśmy na nie przydział, ale nie wiem, kto mieszkał w nim przed nami. Może w socjalu będą wiedzieli?
– Pewnie tak. Ale dzisiaj jest sobota, a ja jestem w Londynie przejazdem. Czy może mieszka w tym bloku ktoś, kto będzie go pamiętał?
– Nasz sąsiad, ten mieszkający po prawej stronie, spędził tutaj wiele lat. Może on pani pomoże?
Podziękowałam i pożegnałam się. Hindus uśmiechnął się miło, drzwi się zatrzasnęły, zostałam sama.