Pod gwiazdami
To musiał być prywatny moment, na tyle ważny, że warto było dla niego wstać o świcie i z narażeniem się na niebezpieczeństwo spotkania przygodnego zbira ruszyć w mrok przełamującej się w dzień nocy. Tylko dokąd? Jaki skrawek ziemi tego belgijskiego miasta będzie odpowiednim miejscem pochówku dla góralskiej skrzynki z napisem KRAKÓW? – Ot, los wiecznego tułacza – myślałam ze smutkiem. – Każda ziemia zawsze pozostanie obcą. Ale nie chodziło o materię, lecz o ducha. A ten jest nieśmiertelny... Zaś w ludzkim wymiarze w tej, czy w innej ziemi, będzie żyć tak długo, jak długo żyje pamięć.
Mamrocząc pod nosem i pocieszając się w ten i podobny, tak samo nieskładny co patetyczny sposób – szłam w kierunku niedużego parku. Mijałam spowite ciszą i mrokiem jednopiętrowe domki z oknami zamkniętymi drewnianymi okiennicami, z ciemnymi jak noc drzwiami, upiorne żywopłoty i drzewa bez liści, których korony wyglądały jak czarne kule – zupełnie jak na rysunku małej Zosi, który wzbudził we mnie kiedyś taką grozę.
Szłam coraz prędzej, coraz bardziej przyspieszając kroku, w stronę parku. Pamiętałam, że rośnie tam małpie drzewo. I znowu dusza zaśpiewała górnolotną pieśń: małpie drzewo wydało mi się odpowiednim miejscem właśnie dlatego, że nie należało do tego kraju, a przecież przyjęło się i rosło wysokie w obcym klimacie, ciesząc oko swoją innością. Choć może przymiotnik „małpie” nie licował z powagą ceremonii – miałam to w czerwonym od mrozu nosie. To nie była kwestia przymiotników. Ani stołowej łyżki, ani dziurawych rajstop, bo innych nie znalazłam, ani dreszczy z zimna i ze strachu, ani innych drobiazgów, o których nawet nie wypada wspominać. Tu chodziło o sferę wartości niematerialnych, bo etycznych, o zobowiązanie moralne, o wzniosłość. A w tej przestrzeni przymiotniki i drobiazgi o ciężarze racjonalnym giną jak ... w zetknięciu z ... tsssss…. bum! Nie ma!
Nie szukałam w przepastnych szufladach zawodnej pamięci nazw dla odpowiednich rekwizytów. Grunt, że widziałam te jarzące się drobinki jakiejś chemicznej substancji, które ulegają natychmiastowej dezintegracji w reakcji z wrogim środowiskiem. Umysł miałam zaprzątnięty zupełnie czym innym: promieniowaniem człowieka. Nagle prawie zobaczyłam tę aurę – obojętnie: dobrą czy złą – którą każdy z nas tworzy wokół siebie ze słów, gestów i czynów. Aurę, która przyciąga albo odpycha. W której promieniu drugi człowiek czuje się dobrze, niewygodnie albo koszmarnie. Rozwija się albo ginie. Moja aura była chyba podobna do aury Hanki. Ale już na pewno była tożsama z aurą Stasia. Każde z nas stanowiło oddzielny byt uklepany z własnych doświadczeń, obserwacji, przeżyć i przemyśleń, ale widocznie zostaliśmy wyposażeni w identyczne maszynki do mielenia tych cudów na budulec i unosił się nad nimi podobny zapach – dlatego tak świetnie się wyczuwaliśmy. Różnica wieku między nami nie grała żadnej roli i mimo upływu lat nadal mi tego zapachu i tej promiennej aury brakuje.
Trzymałam w zgrabiałych z zimna rękach to wszystko, co było smugą światła mojego druha: przebyte przez niego drogi, zachowane znaki, ślad po ludziach, których darzył uczuciem, pamiątki wyborów, jakich po drodze dokonał. Drewniana kasetka kryła w sobie to, co stanowiło tego życia najgłębszą treść: kilka fotografii i listów, zawierających ważne zdania. Nie mogłam penetrować jej zawartości. Chciałam złożyć ją w ziemi ostrożnie, z szacunkiem i miłością. Dokładnie tak, jak nie pochowałam mojego przyjaciela. Ciążyło mi to podświadomie tak bardzo, że po wielu latach zapragnęłam coś z tym zrobić. – Żadne imperium nie trwa wiecznie – mawiał. We mnie imperium zapiekłego żalu trwało do wczoraj. Najpierw razem z Hanką błąkałam się po dolinach. A potem była sobota w Londynie: mokry śnieg, mściwe graffiti, jaśniejący Robert, cmentarz, synagoga, anglikański kościół, nieznajomy pocieszyciel i biała róża, którą zasuszę i zachowam jako memento tego magicznego dnia, kiedy wspięłam się do samego nieba.
Stamtąd zniosłam to, co stanowiło aurę mojego przyjaciela – rzecz w człowieku najcenniejszą bo trwalszą od niego samego. I zapragnęłam zrobić dla niego ostatnią rzecz, jaką mogłam: oddać ją ziemi, która rodzi trawę, kwiaty i drzewa, w której wodach przeglądają się gwiazdy. Wśród których rodzą się i umierają ludzie – ich słowa i ich milczenie. Życie człowieka to nieustanna walka o ochronę własnej przestrzeni i o egoistyczne odbieranie choćby jej części innym. Stasiu – zachowując własną wolność – uczył mnie, jak mam zachować swoją. Był cały z miłości i prawdy.
Wygrzebałam w twardej ziemi nieduży dołek, wyginając przy tym jedną i łamiąc drugą łyżkę. Ułożyłam w nim góralskie puzderko i – zdjęta czułą tkliwością – wyjęłam dziecięce portrety Stasia i jego siostry. Chciałam je zachować. W tej samej chwili przypomniała mi się jego ulubiona myśl. „Słowa i znaki, jakie nam zostawili, to wiedza napełniająca nasze życie światłem i nadzieją... „
Przysypałam grobik ziemią, przykryłam kupką zbutwiałych liści oraz kilkoma gałązkami i uznałam, że dzieło muszę zakończyć ostatecznym pożegnaniem. – Żegnaj, staruszku – powiedziałam cicho. – Wiem, że chciałeś, abym Cię odnalazła. I za to Ci dziękuję.