Fotografie
Obudziłam się przed świtem. Tarcza zegarka wyświetlała godzinę czwartą czterdzieści. – Wcześnie – pomyślałam. – Co robić? Leżałam przez długą chwilę w mroku, nie chcą niepotrzebnym ruchem obudzić śpiącego obok Davida. Przymknęłam oczy, ale nie mogłam zasnąć. Myślałam o wczorajszym dniu i o emocjach, które przeprowadziły mnie przez niepojętą granicę samopoznania. Wspominałam dwóch ludzi, których spotkałam tego dnia, tak różnych i tak podobnych. Murzyn z Karaibów – książę dobroci, nieznajomy Anglik – kapłan miłosierdzia. Ilu takich znałam? Miałam w pamięci scenę pożegnania z ciemnoskórym sąsiadem Stasia. Wspominałam zaskoczenie malujące się na jego twarzy po tym, jak złożyłam na jego policzku pocałunek. Czy wiedział, dlaczego? Dlaczego nie spojrzałam w twarz mojego pocieszyciela w anglikańskim kościele? Było mi wstyd? Czy raczej chciałam pamiętać jedynie chwilę, jego odwagę i bezinteresowne wsparcie? Nagle przypomniało mi się góralskie pudełko. Zapragnęłam je otworzyć, obejrzeć zdjęcia, przeczytać listy, które musiały być dla Stasia tak ważne, poznać lepiej jego historię.
Wstałam cichutko, na nocną koszulę narzuciłam szlafrok i zeszłam po schodach do salonu, w którym zostawiłam podróżną torbę i torebkę. Wyjęłam ostrożnie pudełko i przesunęłam wskazującym palcem po rzeźbionym wieczku. KRAKÓW... Stasiu pochodził z tego miasta, jego ojciec był wziętym lekarzem – co się z nim stało? Może dowiem się z listów? Stasiu chciał iść w jego ślady. Po wojnie mieszkał przez dwa lata we Włoszech. Z błyskiem w oku i rozrzewnieniem wspominał „cudnych Włochów”, którzy już na pierwszym roku studiów medycznych tytułowali go dottore. Studia napawały go ogromną dumą. Ale zrezygnował, wyjechał z przyjacielem do Anglii. Tam obiecywano byłym żołnierzom lepsze warunki startu, działała prężna Polonia, tworzono polskie organizacje, kluby, restauracje. Czy uznał, że będzie mniej wyobcowany? Że będzie mu łatwiej? Być może i na to znajdę odpowiedź w przechowywanych przez niego papierach…
Uniosłam wieczko: na wierzchu leżało kilka zdjęć. Starszy mężczyzna w czarnej marynarce, białej koszuli, szerokim krawacie; pociągła twarz, jasne włosy, inteligentne spojrzenie, na nosie okulary w okrągłej oprawce – to pewnie ojciec. Kolejne zdjęcie - starszej, ciemnowłosej kobiety o ładnej, odrobinę trójkątnej twarzy – to chyba matka. Była podobna do siostry Stasia. On sam przypominał raczej ojca. Jeszcze inne zdjęcie przedstawiało grupę roześmianych, elegancko ubranych ludzi, stojących na ganku dużego domu w otoczeniu drzew i zieleni. Zapewne zrobiono je podczas jakiejś rodzinnej fety, wiosną czy może latem. Patrzyłam na pogodne twarze myśląc, że nigdy nie dowiem się, jaki spotkał ich los, ilu przeżyło wojnę, ilu zginęło w getcie czy w obozie koncentracyjnym. Stasiu nigdy o tych sprawach nie rozmawiał. A ja nie pytałam, bo nie miałam odwagi. Czasami jedynie przytaczał krótkie anegdoty z czasów dzieciństwa i młodości; czułam, że był wtedy bardzo szczęśliwy.
Kolejne, dużo starsze fotografie, były profesjonalnymi portretami dzieci: śliczna panienka w białej sukience; ładny chłopiec w ciemnym, marynarskim ubranku. – Pewnie on i siostra – zgadłam, szukając podobieństwa małych twarzyczek do zapamiętanych twarzy dorosłych. I ostatnie zdjęcie: młodej dziewczyny z włosami ułożonymi według mody z wczesnych lat pięćdziesiątych: fale z przedziałkiem na jeden bok, bez grzywki, ogromne wesołe oczy, mały nosek i duże, zapewne mocno wymalowane usta. – To pewnie ta Irlandka – domyśliłam się. – Ładna...
Wzięłam do ręki pierwszą pożółkłą kopertę z pieczątką angielskiego Czerwonego Krzyża. Już miałam ją otworzyć, żeby zobaczyć, co zawiera, ale coś mnie powstrzymało. Czy mam prawo włazić z buciorami w życie Stasia? Podglądać, węszyć, wczytywać się w jego prywatne sprawy? Sam mi tego nie pokazywał. A teraz co? Niby dlaczego? Włożyłam fotografie z powrotem do kasetki i zamknęłam wieczko. Przez chwilę zastanawiałam się, co z nią zrobić. I zdecydowałam.
Ubrałam się w łazience, przemyłam twarz, nałożyłam lekki makijaż, po cichu zeszłam po schodach do kuchni, z szuflady wyjęłam dwie stołowe łyżki i jeszcze ciszej zamknęłam za sobą wejściowe drzwi. Stałam na chodniku przed domem nie wiedząc, dokąd iść. Styczniowy poranek nie ma w sobie ani odrobiny romantyzmu; mróz, wilgoć, granatowe niebo, twarda ziemia. W styczniowy poranek nie urządza się pogrzebów. A ja właśnie tego zapragnęłam: pochować to, co stanowiło treść życia mojego przyjaciela, uczynić to jak najszybciej, jak najbardziej godnie. Bez tłumaczenia i bez świadków.