Rozdział 7 - Biała róża i małpie drzewo

Powrót

Sięgnęłam po komórkę i wystukałam na klawiaturze domowy numer. Odezwał się David.
–  Cześć, kochanie, to ja. Jestem w drodze powrotnej, powinnam być na miejscu około pierwszej w nocy.
–  To wspaniale. Czekamy. Nie spiesz się, uważaj, bo jest ślisko. Załatwiłaś wszystko, co miałaś załatwić?
–  Tak. Opowiem po powrocie.
–  OK. Mam dla ciebie dużą niespodziankę... 
–  Jaką znowu niespodziankę? Coś dobrego, mam nadzieję?... Wiesz co? Napal w kominku. Strasznie w tej Anglii zmarzłam.
–  Dobrze. Jedź ostrożnie. Czekamy.
Nie zdążyłam odłożyć na miejsce telefonu, kiedy zadźwięczała melodyjka. Tym razem był to Roger. Prosił o numer komórki Davida, bo gdzieś mu się zapodział. I nagle – niepytany i nieproszony – zaczął pokrętnie wyjaśniać, że przez ostatnie dni nie pracował bo chorował, bolało go okropnie gardło i w ogóle był do niczego. – Ty lisie-chytrusie – pomyślałam rozbawiona, pamiętając o jego wyprawie na mecz i o chorobowym z pracy na tę okoliczność. – Stary koń, a kręci. Wagarów mu się zachciało...
Wracałam do domu. Do drobnych dowodów przywiązania, małych kłamstewek, płaskiej codzienności. Do świata, który nietrudno ogarnąć i zrozumieć. Jak miło!
Port, paszport, srebrna kapsuła, Calais, francuskie stacje benzynowe z żaglami zamiast dachów, granatowa tablica z napisem „Belgie”  w wianuszku złocistych gwiazd, wreszcie olbrzymi korek. Przejechanie dziesięciu kilometrów zajęło mi ponad dwie godziny. Posuwałam się wolno obok Passata, którego kierowca pracowicie i starannie dłubał w nosie. Uśmiechnęłam się do niego, a on odwzajemnił uśmiech, nie przerywając absorbującego zajęcia. Inny kierowca zaparkował auto na poboczu, wysiadł, odwrócił się bokiem do sznura samochodów i bez żenady oddawał mocz – a trwało to nieprawdopodobnie długo –  celując w pobliski krzak.
W końcu samochody ruszyły. Policja musiała widocznie uprzątnąć wraki rozbitych pojazdów, bo na asfalcie walały się tylko jakieś potłuczone części,  błyszczały kawałki szkła. Jechałam, spoglądając na indeks miejscowości, sporządzony ręką Davida. Byłam blisko Brukseli, a tutaj najłatwiej się pogubić. Minęłam zjazd na Charleroi, ale stwierdziłam, że lepiej będzie kierować się na lotnisko Zaventem. Byłam niespokojna, bo powinnam chyba była wybrać kierunek na Charleroi. Ale stwierdziłam, że lepiej trzymać się obwodnicy (symbol RO – należało uważnie patrzeć). Do odtwarzacza CD włożyłam płytę. „Nie potrzeba nam zakrętów, dróg i morza łez. / Tylko pozwól mi w dotyku prawdy głowę wznieść...” –  śpiewał Krzysztof Cugowski z Budką Suflera, a ja myślałam o Hance, o Stasiu, wreszcie o sobie. Stwierdziłam, że te słowa spinają ładną klamrą moją podróż i uśmiechnęłam się do siebie. I znowu pojechałam nie tam, gdzie trzeba. Obwodnicą w stronę przeciwną, niż powinnam.

Dzieci dawno już spały, kiedy stawiałam w korytarzu podróżną torbę. David oglądał telewizję. – Nareszcie jesteś! Zrobiłem dla ciebie herbatę – przywitał mnie z uśmiechem i wręczył mi kubek wystygłej cienkiej lury z mlekiem. – Nie słodziłem – ubiegł moje pytanie. Jesteśmy małżeństwem od ponad dwudziestu lat a on jeszcze nie nauczył się, że jego żona pije herbatę bez mleka, w przeciwieństwie do niego. O brak cukru dba, bo – jak powiada –  nie chce mieć w domu grubej baby. Zaczęłam opowiadać mu o tym, jak minęła podróż, o Hance, o jej nieudanym życiu, o tym, że odnalazłam grób starego Stasia, ale widziałam, że David myślami błądzi gdzie indziej. Jak zawsze  mówiłam do ściany. Jesteśmy małżeństwem od ponad dwudziestu lat, a on jeszcze nie nauczył się, że kobietę trzeba słyszeć, bo jest to jeden z podstawowych warunków małżeńskiego kontraktu. Obok wierności – chyba najważniejszy.
Ożywił się tylko na chwilę, kiedy opowiadałam o kłopotach na obwodnicy w drodze powrotnej. Coś więc w tej masie słów musiało do niego dotrzeć. – Plan trasy ci się przydał? – spytał bardziej twierdząco niż pytająco. – Przydał, Light of my Life  – przytaknęłam. Jesteśmy małżeństwem od ponad dwudziestu lat i jest to jedyne, czego może być o mnie pewien: w te klocki jest lepszy.
– Mówiłem, że mam dla ciebie niespodziankę... Teraz ja nadstawiłam pilnie ucha. –  Proponują mi wyjazd do Grecji, dają trzyletni kontrakt. Ewentualnie do Wiednia, ale tylko na rok. Wolałbym Grecję, bo na dłużej. Mam brać?..
– Nie wiem – odpowiedziałam zaskoczona. Szczególnie uderzył mnie ten Wiedeń. Czyżby znowu przewrotny Stasiu? –  pomyślałam lekko rozbawiona. –  Musimy się zastanowić. Chodzi głównie o dzieci. Nie wiem, czy to dobry pomysł...
Postanowiliśmy porozmawiać o tym rano, bo noc nie sprzyja podejmowaniu trudnych decyzji, a sprawa była poważna.