Pod głazem
Podbudowana tą banalną konkluzją minęłam główną bramę i – pomna wskazówek Roberta – poszłam główną aleją. Po chwili dotarłam do dużego granitowego pomnika: była to postać kobiety z uniesionymi w górę rękami, patrząca w niebo. – Tutaj chyba powinnam skręcić – pomyślałam. Po lewej stronie ciągnęły się rzędy stosunkowo nowych nagrobków. Wydawało mi się, że je pamiętam. Nie było usypanych mogił, były tylko kamienne tablice. Angielskie cmentarze są dla mnie wybitnie przygnębiające: zimne i ponure, szare i bezosobowe – emanują śmierć. Z dwojga złego wolę cmentarze w Polsce, a już na pewno w ciepłej, słonecznej, celebrującej życie Italii. Tam każdy zmarły ma na płycie katakumby swoje zdjęcie, co oswaja ich groby, czyniąc je w dziwny sposób bliższymi. Fotografia to jedyne, co w realnym wymiarze zostaje po człowieku; jego twarz – utrwalona na papierze maska. Wszystko inne jest tylko – czy może aż – naszą o nim pamięcią. O ile ma go kto pamiętać. Dlatego to chyba dobrze, że umarli mają twarze. Chociaż z nich przypadkowy przechodzień może próbować odczytać ich historię.
Zatrzymałam się w pobliżu ogrodzenia i zaczęłam błądzić wzrokiem po identycznych prawie nagrobkach. W pewnej chwili zauważyłam jeden z nich, wyższy od innych dzięki wystającemu nad linię szeregu głazowi. – Potężny ten robertowy kamień – pomyślałam czując ulgę, że udało mi się go dostrzec. Choć trudno byłoby nie zauważyć. Podeszłam, czując niewytłumaczalny strach. Do tej pory Stasiu żył. Choć wiedziałam o jego śmierci, dla mnie zawsze pozostawał roześmianym, pełnym humoru, zwariowanym staruszkiem. Czy ten obraz zniknie? Czy od tej chwili będę myśleć o nim jak o złożonym w ziemi trupie? Wzdrygnęłam się na tę myśl a uczynna wyobraźnia podsunęła mi widok gnijących zwłok przysypanych hałdą ziemi.
Powoli doszłam do grobu, wybierając z kieszeni znalezione przy głównej bramie kamyki. Położyłam je obok przycementowanego głazu, poprawiłam, żeby nie spadły. – Uzbierałam siedem; tyle samo, ile liczy menora – pomyślałam nagle. – Menora, siedmioramienny świecznik – symbol judaizmu. Akurat tyle podniosłam z ziemi....
Stasiu nie mówił o sobie inaczej niż Polak. Ale nim nie był. Kim więc był? Zajmowałam umysł wszystkim, tylko nie mogiłą. Bałam się. Wreszcie rzuciłam okiem na wyryty na nagrobku napis. „In loving memory of Apolonia Szuman .” A pod imieniem matki wyryty dużo później – bo jaśniejszy – napis: “and Stanisław Szuman”. Daty urodzin i śmierci, a u dołu trzy litery: RIP. Rest in Peace . To wszystko. Szary, zaśniedziały kamień przywalony serdecznym głazem, obok którego położyłam siedem kamyczków. Wokół nagrobka błoto, zgniłe chwasty, resztki letniej trawy. Czy tylko tyle po nich zostało?
Stałam przed tablicą przez chwilę nie wiedząc, czy mam się modlić, czy myśleć. Stanisław nigdy nie powiedział mi, czy jest chrześcijaninem. Czy jest katolikiem. Nigdy nie rozmawialiśmy o religii. Pamiętam, że raz podwiózł mnie do kościoła, ale nie wszedł ze mną na mszę. Mówił, że ma coś do załatwienia. Tyle o nim wiem. Niewiele. A w wielu kwestiach nic. I już wiedzieć nie będę. To właśnie jest chyba najgorsze w każdym ostatecznym rozstaniu: świadomość, że już nigdy o nic nie zapytasz i nigdy nie otrzymasz odpowiedzi. Chociaż tak bardzo chciałbyś ją poznać. Z tą niewiedzą będziesz musiał żyć. To właśnie chyba najbardziej karmi tęsknotę za kimś, kto odszedł na zawsze: słowa i ich sprawcza moc. Niedoceniane słowa…
Na nagrobku, obok dużego kamienia, między kamykami, postawiłam dwa znicze. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mam ich czym podpalić. – Może to kolejny dziwny zbieg okoliczności? – pomyślałam, przypominając sobie siedem kamyków. Płomień – symbolem życia... Może Stasiu nie chce takiej metafory? Może chce mi przez to powiedzieć, żebym nie paliła mu świec? Żebym nie płakała? Bo niby dlaczego? – Żyjesz, staruszku – pomyślałam wzruszona. – Żyjesz, dopóki o tobie pamiętam. A będę pamiętać do końca. Tego możesz być pewien! I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, przypomniał mi się jeden z jego ulubionych żydowskich dowcipów o kupcu Chaimie, który po osiągnięciu wieku emerytalnego postanowił wycofać się z interesu. Pewnego dnia oznajmił małżonce: – Wiesz, Salomea, jeśli jedno z nas wcześniej umrze, to ja wyjadę do Wiednia... Oj, ten Stasiu! Nawet nad swoim grobem sypie z zaświatów kawałami. Coś mi mówiło, że tak właśnie jest. Bo niby dlaczego mi w takim momencie zebrałoby się na żarty?
Zmówiłam „Ojcze Nasz” i „Zdrowaś Mario”, wyrecytowałam trzykrotnie „Wieczny Odpoczynek” i – wcale nieprzekonana co do treści napisu na nagrobnym kamieniu – ruszyłam w kierunku głównej alei. Nie bardzo wiedziałam, gdzie iść i co robić dalej. Z mieszanymi uczuciami wsiadłam do samochodu, pozdrawiając wcześniej po drodze zmarzniętego sprzedawcę kwiatów i zapuściłam silnik. Czułam, że to nie koniec pożegnania. Że powinnam jakoś uczcić fakt odnalezienia grobu przyjaciela.