Obrączki
– Był rok 1980, robiłam maturę. Ale czekaj... Najpierw przyjechałam do Cambridge na wakacje, do ciotki. Tak poznałam Denisa. Miłość od pierwszego wejrzenia. Wszystko trwało dwa tygodnie i musiałam wracać, bo moja matka się uparła, że muszę zrobić maturę, że mam skończyć choćby ogólniak. Pisałam do niego listy z pomocą koleżanki, bo języka nie znałam. Tłumaczyła mi też jego odpowiedzi. W końcu Denis przyjechał do Polski, żeby zobaczyć, jak mieszkam. Trochę był zszokowany tym, co zastał. Blok, dwupokojowe mieszkanie, no wiesz... Przyjechał w lecie, na tydzień, wtedy, kiedy powstała Solidarność. Odjechał i potem przyjechał ponownie – tym razem po to, żeby wziąć ze mną ślub. Bo moi starzy postawili ultimatum, że jeżeli mnie tak bardzo kocha, to musi się ze mną ożenić...
Hanka zamilkła, widocznie próbując zebrać myśli. Zapatrzyła się w okno, obserwując strużki wody, jakimi spływał zacinający o szyby deszcz. Po długiej chwili wróciła do przerwanego wątku. – W Polsce była bieda, ja uczyć się za bardzo nie chciałam i jedynym wyjściem było wysłanie mnie za granicę. Tak zdecydowali moi rodzice. Na początku to mi bardzo odpowiadało, bo to było tak, jak gdyby ktoś otworzył ci – no wiesz – drzwi klatki. Nagle mogłam wyfrunąć, nagle nie było żadnych zakazów i nakazów: że nie mogę wyjść z koleżanką na dyskotekę, że muszę być na określoną godzinę w domu. Dla mnie to było fascynujące, ale nie trwało to zbyt długo. I tyle. Przyjechałam do Anglii z dwiema torbami, z pierzyną. Mama zapakowała też parę kryształów...
Uznałam, że powinnyśmy otworzyć pierwszą z trzech przywiezionych z Belgii butelek wina. Napełniłyśmy kieliszki, wzniosłyśmy niezbyt wyszukany toast, po czym ja ponownie zamieniłam się w słuch, a Hanka w katarynkę. – Jak porozumiewałaś się z Denisem? – wróciłam do jej opowiadania myśląc, że trudno wyobrazić sobie narzeczonych, którzy rozmawiają ze sobą na migi. – Jak w ogóle zaproponował ci ślub? – Jak to: jak? – odpowiedziała rozbawiona. – Narysował mi na serwetce w jakieś knajpie kościół i dwoje ludzi. Wiesz, durna nie jestem i się zorientowałam. Yes – mówię – of course. No problem. Bardzo mi się to spodobało. Wtedy, w tamtych czasach, to było coś, nie? Taka Polka, przeważnie na dwójach leciała, a tu za Anglika wychodzi. To była sensacja! Cała szkoła przyszła na mój ślub. Bo nikt nie chciał wierzyć. Myśleli, że bajery wciskam. Tak, wszyscy przyszli...
– Ile wtedy miałaś lat?
– Niecałe dwadzieścia, a on dwadzieścia trzy.
Wracałyśmy do Polski. Te wspomnienia były dla Hanki wyraźnie ważne. Ze śmiechem opowiadała, jak jechali do fotografa Fiatem 125p z lalką na masce. Lalka spadła na pierwszych światłach. – Może to była zła wróżba? – zastanowiła się nagle. – Może trzeba było zawracać auto i wracać do domu, a nie śluby brać?
– Dlaczego, ale tak szczerze, dlaczego wyszłaś za mąż? – zadałam drążące sedno pytanie.
– Ja miałam wszystko, Kasia. Nie mogę powiedzieć. Pomimo, że nie każdy może ma takie doświadczenia z lat osiemdziesiątych, ja naprawdę miałam wszystko. Były i paczki z Anglii i była pyszna wędlina na stole. Co prawda musiałam od czasu do czasu w kolejce odstać, ale nic złego się nie działo. Ciuchy miałam super i wszystko inne też. Ale jedno, czego nie miałam, to normalnej relacji ze swoimi rodzicami, to jest z moją matką i ojczymem, który mnie wychowywał od kiedy miałam dwanaście lat. Ja od początku wiedziałam, że im przeszkadzam, rozumiesz? Po prostu im przeszkadzałam. Że ładniej wyglądało przed sąsiadami, że mają córkę, ale tak naprawdę to ja im przeszkadzałam. Bo od początku tylko cały czas było: Haniu, idź się uczyć, idź się ucz, odrobiłaś lekcje? Idź się uczyć... Lubiłam niektóre przedmioty, nie ze wszystkiego byłam zakałą. Lubiłam na przykład geografię, ale tylko do pewnego etapu. Bo jak się zaczęło o skałach i kamieniach, to mnie już w ogóle nie interesowało. Mnie interesowały kultury różnych narodów, jakieś tam kraje, jak ludzie żyją – to lubiłam. Ale kamienie i gleby, to nie. Co zrobię? Jest jak jest.
– Czyli narysował ci kościół, obrączki...
– Wtedy się zorientowałam, że yes .
– Braliście ślub w kościele?
– Nie. Może nie umiał narysować urzędu stanu cywilnego? Nie wiem.
– Rodzice się ucieszyli?
– Bardzo! Wiesz, do nauki głowy nie miałam i w pewnym sensie było to dla nich jakieś wyjście. Bo wtedy w Polsce liczył się albo magister albo wyjście za mąż za zagranicznego. „Moja córka w Anglii mieszka, proszę pani. Za Anglika wyszła.” To pasowało, nie? Jak nie magister, to mąż. I tak marzenia rodziców się spełniły.
– Wyjechałaś zaraz po ślubie?
– Nie. Denis czekał ze mną trzy tygodnie w Polsce. Pamiętam jak dzisiaj, jak pociąg odjeżdżał. Miałam kryształy, dwie poduszki puchowe, – to się liczyło – kołdrę, poszwy bardzo ciężkie, i kołnierz z lisa, i kożuch...
– Jechałaś jak królowa? – zażartowałam.
– No tak! W Dover czekali teściowie, których tylko raz w życiu widziałam...
– Nie byli zaskoczeni tymi poduszkami? – z trudnością próbowałam opanować śmiech.
– Byli, ale Anglicy nie wypytują o takie rzeczy. Każdy kraj ma swoje tradycje i obyczaje. Może myśleli, że to taki polski obyczaj, że ludzie jeżdżą z pierzynami? Nie wiem.