Rozdział 2 - Wielka Brytania nie dla wariatów

Kanały

Hanka zawiesiła głos. A mi przed oczami stanął Paweł – jeden z trudnych przyjaciół. Znaliśmy się z dzieciństwa, chodziliśmy razem do szkoły podstawowej. Byliśmy w jednej bandzie, a naszą główną rozrywką było szukanie poniemieckich min w pewnej cuchnącej miejskimi nieczystościami rurze kanalizacyjnej. Samo włażenie do studzienki –  przyjemność zarezerwowana dla tzw. drobiazgu, czyli dzieci –  było nie lada wyczynem. Działo się to w późnych latach sześćdziesiątych, kiedy dylematy drugiej wojny światowej królowały na ekranach telewizorów i kin. Naszą wyobraźnię karmili bohaterowie „Czterech pancernych i psa”, „Kapitana Klossa” czy „Siedemnastu Mgnień Wiosny” tudzież innych rodzimych, ale głównie radzieckich, produkcji. Raz nawet udało nam się zabrać ze starszym towarzystwem na wycieczkę rowerową na bagnisko pod Tuchomkiem, niedużą wioską niedaleko Gdańska, w poszukiwaniu pamiątek po stoczonej bitwie o wyzwolenie Pomorza. Koledzy przywozili stamtąd bagnety, hełmy, łuski pocisków przeciwpancernych i moździerzy. Kwitł handel wymienny: za jeden bagnet dawano dziesięć łusek, a za moździerz –  karabin. My też chcieliśmy pohandlować.
W drodze powrotnej, kiedy pedałowaliśmy spoceni w zardzewiałych hełmach formacji SS na głowach –  Paweł dodatkowo dźwigał karabin pod pachą, a w kieszeni dzwoniły mu zaśniedziałe łuski – niedaleko oliwskiego ZOO zatrzymał nas patrol Milicji Obywatelskiej. Wylegitymowali, zarekwirowali znalezione artefakty. Czyste świństwo – tak wtedy myśleliśmy. W dodatku wysłali do domów zawiadomienie o popełnieniu wykroczenia, za co nieźle mi się oberwało. Paweł ucierpiał bardziej. Przez kilka dni nie było go w szkole. Bóg raczy wiedzieć, jaką karę wymierzyli mu rodzice.
Drugą przygodę przeżyliśmy jako założyciele dwuosobowego Klubu Przyjaciół Zwierząt. Będąc członkami ścisłego zarządu zbieraliśmy popołudniami pieniądze na pieski w schronisku, za co trafiliśmy przed oblicze groźnej dyrektorki szkoły. Jakiś wredny typ zakapował, że widział dzieci  posługujące się legitymacją Ligi Ochrony Przyrody, które żebrzą na dworcu PKP w Gdańsku. Wezwano do szkoły rodziców. Na szczęście zdołałam wytłumaczyć swoim staruszkom, że zebrane pieniądze przekazywaliśmy azylowi na karmę, co potwierdziła jedna z pracujących tam pań. Paweł miał mniej ufnych rodziców. Strasznie za to oberwał. Przez dwa tygodnie nie ćwiczył na lekcjach w-f, bo wstydził się czerwonych pręg na nogach – śladu po ojcowskim pasie.
Brzemienny w skutkach wygłup miał miejsce podczas Ogólnopolskiej Olimpiady Sportowej Szkół Podstawowych w Gdańsku. Byliśmy wtedy w piątej klasie. Na płycie stadionu trwały pokazy gimnastyczne: dziewczynki robiły różne figury, kręciły hoola-hoop i tańczyły z szarfami. Młodzież siedząca na ławkach okropnie się nudziła. Postanowiliśmy z Pawłem dostarczyć jej odrobinę rozrywki. Ponieważ miał żyłkę do interesów – zebrał od dzieciaków zakłady. A ja zakręciłam się koło rekwizytów: pożyczyłam od koleżanki granatową spódniczkę gimnastyczną, pobiegłam do łazienki. Po chwili nasza szkoła miała swoją reprezentację na bieżni: Paweł w spódnicy koleżanki, ja we własnej, odstawiliśmy tak dynamiczny i pełen gracji taniec z szarfami z papieru toaletowego, że zwróciliśmy na siebie uwagę organizatorów. Zapytali jedną z nauczycielek, co to za dziewczynki. To był koniec.
Paweł najadł się wstydu, bo wychowawczyni ciągnęła go z powrotem do ławki za ucho. Mnie jedynie wyszarpała za ramię. Ale pełną cenę za poczucie humoru zapłacił następnego dnia, kiedy wezwano do szkoły rodziców. Moja mama wysłuchała skargi z trudnością hamując śmiech, natomiast jego ojciec wyszedł z siebie. Przy całej klasie, na pełnym dzieciaków korytarzu bo akurat trwała duża przerwa, uderzył go pięścią w twarz. Potem podniósł w górę wskazujący palec i warknął: – „Jeszcze sobie w domu porozmawiamy!” Odszedł zostawiając Pawła z całym wstydem w otoczeniu zamarłej z przerażenia, współczującej gromady. 
Tego dnia prosto ze szkoły poszedł do domu dziecka z prośbą o przyjęcie. Niestety, odmówiono mu i odesłano do rodziców. Ale nie doszedł do domu. Poszedł na plażę z postanowieniem, że się utopi. Wszedł w ubraniu do wody, zamoczył się po pachy, ale ostatecznie uznał, że nie da ojcu satysfakcji, że będzie walczył. Będzie się kłócił, pyskował, uciekał z domu. I tak zaczęło się domowe piekło.
Opowiadał mi o tym wiele lat później, kiedy spotkaliśmy się przypadkiem na wczasach nad jednym z kaszubskich jezior. Byłam tam z dziećmi w czasie, kiedy trwała nasza małżeńska zapaść. On był sam. Zdawał się być bardzo samotny, cichy, zgaszony. Pewnego wieczoru przyszedł do mojego domku kempingowego z butelką wina. Usiedliśmy na tarasie. W trawie cykały świerszcze, w powietrzu brzęczały natrętne muchy, gryzły komary. Sączyliśmy to wino, on mówił, ja słuchałam. Coś jak teraz, z Hanką. Opowiadał, że nienawidzi swoich rodziców: ojca za to, że podle go traktował, a matki za nadmierną troskliwość, którą pragnęła wynagrodzić mu okrucieństwo ojca, a którą ośmieszała go przed rówieśnikami...
Dlaczego o nim myślałam? Bo Paweł, którego od czasu spotkania na Kaszubach widziałam kilkakrotnie w sytuacjach zawodowych, przypominał matkę Hanki, której postać wyłaniała się z opowiadania. Dziś wszyscy go lubią. Jest dyrektorem, rozdaje kontrakty i szmal na sponsoring. Z satysfakcją patrzy na glisty, które wiją się na jego dyrektorskim dywanie, śląc mu w górę obłudne uśmiechy. Dla niektórych ma czas. Dla innych – z lubością artykułowane “won!”. Kocha gnębić rożnej maści znajomków. “–  Co u ciebie, Jasiu? Dalej posuwasz tym obitym gruchotem?” Poniża podwładnych. „–  Pani Joanno, proszę się nie jąkać, kiedy pani ze mną rozmawia, bo mnie to rozprasza.” Dołowanie ludzi sprawia mu satysfakcję. Często w mojej obecności kładzie nogi na stół, zapala papierosa i stuka srebrnym długopisem w kolano. Koniecznie chce mi dać odczuć, że jest gościem, że rządzi. Nie ożenił się, nie ma dzieci. Mam szczęście, że przede mną nie musi nikogo udawać. Ale nie przeszkadza mu to dokuczać i drażnić, niby żartem czynić aluzji do mojej plajty, jednocześnie przechwalając się własnymi sukcesami.