Rozdział 2 - Wielka Brytania nie dla wariatów

Pani Mama

Dochodziła dwudziesta czwarta trzydzieści, był już piątek. Od papierosowego dymu, jaki wypełniał pokój, zaczynała boleć mnie głowa. Przez lekko uchylone okno wpadało chłodne powietrze. Szerzej otworzyć nie było można, bo zrobiłoby się zimno. A Hanka nie zamierzała odkładać paczki; paliła jednego za drugim. Ja miałam za sobą dwa. Na razie, bo przypuszczałam, że zapalę ponownie. Podobno w towarzystwie palących lepiej kopcić razem z nimi. Może to i prawda?
Mama Hanki studiowała w Krakowie biologię. Na drugim roku urodziła nieślubną córkę. Po porodzie wróciła na uczelnię, a niemowlę trafiło na wieś,  do babci. Po studiach –  i po ślubie z innym mężczyzną – nie było jej lekko: mieszkanie u teściów, potem wynajmowane klitki, niskie pensje. Nie było warunków do wychowywania małej córeczki. Przez dwanaście lat Hanka rosła w otoczeniu dalszej rodziny, bardzo kochając „mamę-Bronię” i ciotkę-siostrę, z którą w przyszłości miała dzielić emigracyjny los. Mały świat zadrżał w posadach, kiedy pewnego dnia sympatyczna pani, która kazała się nazywać mamą, i która od czasu do czasu zabierała córkę do ZOO, do lunaparku, do kina czy na wspólne wakacje nad morzem, nakazała babci natychmiast spakować Hani walizkę i zarządziła wyprowadzkę do miasta. – Jakbym była jakimś przedmiotem, rozumiesz?! – uniosła się opowiadająca o tych wydarzeniach Hanka. –  Nienawidziłam tego nowego domu od pierwszego dnia! Tam było jak w pudełku. Wszystko poukładane równiutko, w kwadrat, pełna – kuźwa – pedanteria! Jak tylko coś ruszyłam, patrzyli na mnie takim wzrokiem, że wiedziałam, że drugi raz nie mogę tego zrobić. To było małe mieszkanie: dwa pokoje, ślepa kuchnia i balkon. Na ósmym piętrze. Nikt nie mógł do mnie przychodzić. Jak im mówiłam, że poznałam nową koleżankę, to ich pierwszym pytaniem nie było: „–  Jak ta koleżanka ma na imię”, tylko: „–  Kim są jej rodzice, Haniu?”. Jeżeli powiedziałam, że na przykład mama Asi jest krawcową, to słyszałam: „–  To nie jest towarzystwo dla ciebie, kochanie.” Albo że tata kolegi Zbyszka ładuje koks do pieca w hucie... „– To  nie są absolutnie znajomości dla ciebie...”.
– Biedna byłaś...
– No. A co tu mówić o chłopakach?! Nie było mowy, żebym jakiegoś przyprowadziła do domu! Musiałam cały wolny czas poświęcać na naukę. A jak chciałam gdzieś wyjść, to matka mówiła: „ –  Bardzo proszę, wyjdź dziecko i pospaceruj wokół bloku. Wyjdź na piętnaście minut na świeże powietrze. Albo jeszcze lepiej –  otwórz sobie balkon.” A moje koleżanki spotykały się w dyskotece. I judziły, żebym skłamała i poszła z nimi. 
– Może trzeba było poprosić o zgodę? Tak po prostu.
– Pytałam. I co słyszałam w odpowiedzi? „– Nie, Haniu. Dyskoteki są dla tych, którzy nie muszą się uczyć. A ty musisz! Ty nie będziesz skakała.” A ja nie chciałam być inna, bo wtedy znajomi nie chcą mieć z tobą do czynienia. Na początku zapraszali na imprezy, prywatki, ale potem przestali. Nigdy nie poszłam na żadną imprezę. 
– Urządzałaś przyjęcia w domu?
– Nie. Nie mogłam, Nikogo nie mogłam zaprosić. Nikt nie był tego godny...

Zapadło milczenie. Hanka wlepiła wzrok w czarne okno. Nagle wstała i spuściła żaluzje. A ja – skąd właśnie to wspomnienie? – zobaczyłam nastoletnią siebie, siedzącą z Kluską – moją przyjaciółką z podstawówki, w jakiejś norze, przy stole zasłanym ciemnym, cienkim dywanem czy raczej spranym gobelinem. Na stole stały musztardówki, a jakiś dużo starszy od nas koleś rozlewał do tych szklanek czystą wódkę. Wiedziałam, że nie powinnam z nimi być, ale niezręcznie było odmówić Klusce, która mnie tam zaciągnęła.
Od najmłodszych lat wychowywałam się na podwórku, wśród rodzeństwa i dzieci sąsiadów. Byliśmy podzieleni na bandy, każda z nich broniła swojego terytorium. Graliśmy w noża i w zbijaka, zdarzało się wybić komuś szybę czy oberwać kijem podczas ucieczki przez płot z gruszkami z szabru w kieszeniach. Od dzieciństwa robiłam to, co chciałam. Ale tylko w wolnym czasie. Do moich obowiązków należała nauka i ćwiczenie na pianinie. Robiłam to, chociaż nie bardzo mi się chciało, dla rodziców. A ci obdarzali mnie pełnym zaufaniem.
I masz! Oni mi ufają, a ja siedzę z Kluską w zadymionej melinie, w podejrzanym składzie osobowym, i wlewam w siebie gorzałę. Ale wszystko we mnie krzyczało: uciekaj, to nie jest miejsce dla ciebie! Po dwóch kieliszkach udałam, że mnie mdli, wstałam i spytałam o łazienkę. Towarzystwo zaczęło rechotać. Minęłam toaletę, wybiegłam w noc, pognałam do domu. Kluskę odebrał nad ranem z komendy milicji ojciec: uczestnicy libacji urządzili samochodowe wyścigi po Trójmieście, jedno auto wbiło się w latarnię. Czasy pierwszej licealnej...
Dopiero w czwartej postanowiłam przekonać się, co to znaczy być pijaną. Podczas urodzinowej imprezy wyszłyśmy z Zuzią, inną przyjaciółką, która urządzała swoją osiemnastkę, na balkon z butelką wódki i słoikiem ogórków na zagryzkę i w dwadzieścia minut było po wszystkim. A godzinę później znalazłam najmniej zatłoczone miejsce w mieszkaniu, czyli łazienkę, weszłam do wanny i zasnęłam. Pamiętam, że obudził mnie jakiś chłopak. Stał nade mną i powtarzał z niedowierzaniem: –  Aleś się urżnęła, mała... Aleś się urżnęła...
– Słuchasz mnie? – głos Hanki przywrócił mnie rzeczywistości.
– Słucham, tylko myślałam o swoich balach z młodości. Nie utrzymasz młodych na smyczy, to jasne. Myślę, że jedynie własnym przykładem, pełną akceptacją i jakąś tam dyscypliną, ale połączoną z zaufaniem, można coś osiągnąć – wygłosiłam złotą myśl czując, że brzmi to jak ględzenie starszej ciotki. Nudnej jak flaki z olejem. Co zrobić...
– Masz rację. Ale moja stara myślała zupełnie inaczej – skonstatowała z goryczą i przytoczyła przykład przyjęcia urodzinowego, które mama urządziła na jej szesnaste urodziny. Impreza trwała pół godziny. Koleżanki –  a Handzia zaprosiła aż trzy – nie wiedziały, gdzie wolno usiąść, co i czym można jeść i jak odpowiadać na rozliczne pytania. Wszystkie na temat rodziców i sytuacji rodzinnej: czym twoja mama się zajmuje, a gdzie pracuje tata, a gdzie ty mieszkasz, ile masz pokoi, a samochód macie? Mama siedziała z nimi przy stole. Więcej przyjęć nie było, Hanka nie chciała. Ale tort był wspaniały. I stół zastawiony pięknie.
– Dlaczego taka była?
– Myślę, że to była zazdrość. Bo ona nienawidzi wszystkich. Nie tylko mnie. Ona jest pełna złości i nienawiści: do sąsiada, do pani na targu, która jest prostą osobą i sprzedaje jej kapustę, do rodziny męża. Dobrali się z ojczymem i świetnie się uzupełniają. Wyobraź sobie, że ten stary pajac nawet wieczorem chodzi po domu w garniturze, koszuli i krawacie! Tak ubrany pojechał ze mną ostatnio na targ. I mówi do chłopa, że chce pięć kilo ziemniaków. No to chłop zaczyna mu te kartofle szuflą ładować do siatki. Mój stary spojrzał surowo, zsunął okulary na czubek nosa i mówi sucho: „– Proszę pana, ja prosiłem o ziemniaki, a nie o orzechy. Jakbym chciał orzechy, to bym poszedł na inne stoisko. Proszę powybierać mi duże, albo rezygnuję.” Biedny chłop zaczął brudnymi, trzęsącymi się rękami rozgarniać ziemniaki w poszukiwaniu większych, ale stary odszedł, nie czekając. A ja za nim, szepcząc tylko do dziadka: „–  Przepraszam pana bardzo, tata jest nie w humorze...” 
– Mają znajomych, przyjaciół?
– Nie. Nikt z nimi nie utrzymuje kontaktów, nikt ich nie odwiedza. Ze wszystkimi mają na pieńku. Moja matka skłóciła jego rodzinę, a on – rodzinę matki. I masz... Tylu ludzi, bracia, siostry, ich dzieci, wnuki – mogłaby być fajna ferajna. Ale nie! Oni są wszyscy pożarci!