U skautów
Było to trzy lata temu. Państwo młodzi brali ślub w urzędzie stanu cywilnego w jednym z zabytkowych i cudownie angielskich miast niedaleko Cambridge, ponieważ oboje wstępowali w któryś z kolei związek małżeński. Natomiast huczna zabawa na trzysta osób i jedenaścioro dzieci młodej pary z poprzednich związków odbyła się w jednym z dekonsekrowanych kościołów w centrum. Czyli wszystko na odwrót. Mieszkańcy tego zacnego grodu wzbogacili się w średniowieczu na handlu i przerobie wełny. Beneficjenci koniunktury, czyli zamożni mieszczanie, budowali kościoły na potęgę, dziękując Najwyższemu za okazywane łaski. A być może i po to, żeby dzięki tej hojnej polisie ubezpieczeniowej zapewnić sobie miękkie lądowanie na niebieskiej murawie. W granicach murów miasta powstało ich ponad pięćdziesiąt, ale tylko dziesięć świątyń zachowało sakralny charakter. Reszta z nich była albo zamknięta, albo pełniła rolę obiektów użyteczności publicznej: w niektórych zbierali się skauci, w innych wystawiano obrazy, jeszcze inne przerobiono na noclegownie, centra rzemiosła, czy targi antyków.
Wesele odbywało się w siedzibie skautów. Wchodziłam do wnętrza z poczuciem silnego zagubienia. W potężnej chrzcielnicy, która stała przy wejściu, chłodziły się butelki szampana. Wzdłuż ścian ustawiono stoły i krzesła; ławek nie było. Na ołtarzu kapela rozstawiała sprzęt nagłaśniający. Nie przypominam sobie weselnych potraw. Pamiętam za to, że było dużo alkoholu, a panów na rauszu nie brakowało. Na parkiecie, czy raczej posadzce wyłożonej płytami nagrobnymi z niestosownymi do sytuacji inskrypcjami w stylu „tu spoczywa świętej pamięci” czy „jesteś tym – kim byłem, będziesz tym – czym jestem”, pierwsze pary ustawiały się do tańca.
Pamiętałam piękne, wpadające w ucho melodie country dances , jedne tęskne i rzewne, inne skoczne i żartobliwe, które niosły się echem w ogromnym wnętrzu dawnej świątyni. Instruowani przez wodzireja tancerze, dobrani w pary i stojący naprzeciw siebie w dwóch rzędach kontredansowych figur, wykonywali łańcuszki, młynki i mosty, bramki i krzyżyki, sunęli kolumnami w przód i w tył, rzędami w przód i w tył – jednym słowem – bawili się na całego. Obserwowałam ich taniec siedząc z Adasiem przy stoliku i sącząc białe wino. W pewnym momencie mój wzrok padł na witraż jednego z potężnych okien, na którym – pod wizerunkiem któregoś ze świętych – wił się długaśny sznur liter: „Ten witraż ufundowali w Roku Pańskim 1876 John i Mary Spencer ku wiecznej pamięci zmarłych dzieci: Jonathana, 1876, Juliana, 1875, Vivian, 1873, Frederica, 1871, Julie, 1870. Pan jest wielki. Wielka jest miłość Pana.” Poczułam na plecach ciarki. Tyle ufności, poddania i nadziei było w słowach zrozpaczonych rodziców, którzy w ciągu siedmiu lat utracili pięcioro dzieci... Tak ogromna wiara i tylko niecałe sto dwadzieścia pięć lat temu. A dziś ja siedzę sobie tutaj, chłonę muzykę i jedynie z lekkim niesmakiem popijam winko na weselnej zabawie.
Do stolika podszedł chwiejnym krokiem jeden ze znajomych. – Come on! – wymamrotał i pociągnął mnie za rękę, żebym wstała. – Chodź tańczyć – zachęcał. Miał mokre od potu dłonie, zmierzwione włosy, zmętniały wzrok i lubieżny uśmiech. Wyrwałam rękę, nie chciałam iść z nim na parkiet. – Why not? – pytał, nie rezygnując. Stawał się natarczywy. Co miałam mu powiedzieć? Że odmawiam, bo brzydzę się jego spoconych rąk, że odrazą napawa mnie jego lepiąca się do pleców koszula? W całej pełni dotarła do mnie ohyda sytuacji. Patrzyłam na radosny taniec weselnych gości, przytupujących i klaszczących w dłonie na znak wodzireja, jak na barbarzyńców na gruzach Rzymu. Czułam, że dzieje się coś złego. To nie było tylko weselne przyjęcie. To był maleńki kamyk w ogromnym ogrodzie. Wtedy dotarło do mnie, że jestem właśnie naocznym świadkiem erozji chrześcijaństwa, które istniało dwa tysiące lat. Oto ciągnął mnie za rękę współczesny Hun Attyla, który pchnął Rzym na drogę ostatecznego upadku. Anglik chciał tańczyć. A ja myślałam tylko o jednym: czy nasza cywilizacja zginie, bo zabijamy w sobie duchowość? Tę duchowość, która rodzi i karmi cnoty? Czy dążymy do upadku? „Tam gdzie nie ma cnót – pozostaje prawda”, powiedział mędrzec. Nie pamiętam, który. Prawda jest jedyną nadzieją. Ale czyja prawda? I jaka?