Rozdział 5 - Szczerze głodny ocean

Wiara

– Być może masz rację mówiąc, że ludzie wierzą, bo jest im łatwiej – wróciłam do przerwanej rozmowy. Głowa Hanki wróciła do pionu. Słuchała. – Bo cierpią, bo czegoś szukają, czegoś potrzebują. Ale czy nie przyszło ci do głowy, że tym samym przyznają się do cierpienia, poszukiwań, potrzeb? Że są w tym wszystkim odważni? Myślę, że wiara może być nie tylko źródłem siły, ale także tej siły świadectwem. A poza tym trzeba być równie silnym, żeby stanąć przed zastępami postępowych racjonalistów i przyznać, że wierzysz.
– A ty? Dlaczego jesteś taka bogobojna? – zapytała z dziecinną ciekawością. 
– Chyba z szacunku dla tego, co nieznane.
– Moja babka mówiła, że wiara to dar... – zamyśliła się, z pewnością wspominając swoją pierwszą opiekunkę.
– I na pewno miała rację. Mnie obdarowano, jak widzisz. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że bez wiary życie nie ma korzenia i nie ma sensu. Dokładnie tak to czuję. Dla mnie byłoby nudne. Bo bez niej co? Jesz, rozmawiasz, pracujesz, załatwiasz fizjologiczne potrzeby i idziesz spać. Życie jest puste i bezcelowe. Można czytać mądre książki, marzyć, kochać, ale jakoś tak... – bo ja wiem? Myślę, że wielu wierzących szuka w nim głębszych treści. Nie są zagubieni, ale nie godzą się na życie wyłącznie biologiczne, bo jako takie jest ono dla nich mało ekscytujące.
– No dobrze, ale wytłumacz mi, tak na chłopski rozum, co ci to daje? Na przykład pójdziesz do kościoła, jest msza... I co, lepiej się poczułaś? – w głosie Hanki brzmiała autentyczna i życzliwa ciekawość.
– Tak. Czuję, że podładowałam baterię – podsumowałam.
– Tak? Ja byłam w kościele nie raz – wyraziła wątpliwość, krzywiąc się z lekką odrazą. –  I oprócz tego, że było mi zimno jak diabli –  tak mną trzepało, że nie wiem –  nic z tego nie wyniosłam. Może jestem osobą prostą, ale mówię ci: u mnie jest czarne albo białe. Wyszedł jakiś ksiądz, wygłosił kazanie, mną trzepało, organy zagrały, ludzie się modlili, powiedzieli amen i co? Niby wszystkim się polepszyło? Po co ludzie wierzą? Na co im to? Ja się nie naśmiewam, ja naprawdę chcę wiedzieć.
Przypomniał mi się mejl, jaki otrzymałam kiedyś od jakiegoś internetowego ewangelisty – o bliźniakach w łonie matki. Co ja tu będę sadzić o boskim świetle, szczelinach, głębi oceanu wszechświata i kropli ludzkiego umysłu – pomyślałam sobie. Hanka mnie wyśmieje. – Wyobraź sobie dwoje nienarodzonych bliźniaków w łonie matki – zaczęłam z innej strony.
– Widzę. I co? – uniosła brwi, co miało wyrażać powątpiewanie.
– I te dzieci ze sobą rozmawiają: jedno mówi, że niedługo wyjdzie na świat, będzie jadło buzią, pozna swoją mamę. A drugie na to: –  jaki świat, jaka buzia, jaka mama? Przecież mamy swój świat, karmi nas pępowina, a żadnej mamy nie ma. Pierwsze nie daje za wygraną: –  Nie wierzysz w życie po porodzie? – pyta brata. Bo ja wierzę, że coś tam musi być. Wydaje mi się, że my właśnie po to tu jesteśmy, żeby się przygotować na to, co będzie potem. –  Bzdury! – odpowiada racjonalnie myślący bliźniak. –  Żadnego życia po porodzie nie ma. Jak miałoby wyglądać? I co to znaczy „mama”? Ty wierzysz w jakąś mamę? Kto to według ciebie w ogóle jest? – No, przecież jest wszędzie wokół nas – mówi marzyciel. Dzięki niej żyjemy. Bez niej by nas nie było. –  Nie wierzę! Żadnej mamy nie widzę, czyli jej nie ma – decyduje konkretny braciszek. A pierwszy mu odpowiada: – No, jak to? Przecież jak jesteśmy cicho, możesz posłuchać jej głosu. Wiesz, ja myślę, że prawdziwe życie zaczyna się później, zaczyna się po porodzie...