Rozdział 5 - Szczerze głodny ocean

Świetne życie

– Jacy znowu Podleśni, święta Tereso z Kalkuty? – Hanka uśmiechnęła się ironicznie. Nalała dwa kieliszki wina i poprawiła się w fotelu. – Gadaj, – powiedziała – wyrzuć to z siebie, bo widzę, że ta Polska nieźle zaszła ci za skórę. Ja nie znam takich historyjek, bo jadę na krótko i tylko do rodziny. A starym się dobrze powodzi.
– Podleśnym też żyło się świetnie – zaczęłam kolejną opowieść. –  Po przyjeździe do Polski zamieszkaliśmy w pięknym, słonecznym mieszkaniu w centrum miasta. Nasi sąsiedzi z mieszkania piętro wyżej, para pięćdziesięciolatków, byli sympatyczni i towarzyscy. Nawiązaliśmy fajny kontakt. Pan Irek, bo tak się ten facet nazywał, był człowiekiem światowym. On i żona –  bo syn studiował w Stanach Zjednoczonych prawo –  zajmowali dwustumetrowe, pięknie umeblowane mieszkanie. Mieli dwa drogie samochody, a pod miastem, na zamkniętym osiedlu, budowali czterystumetrową willę. Pan Irek był dyrektorem banku. Nazwa nic ci nie powie; powiem tylko, że ten bank powstał z funduszy rozkradzionych przez postkomunistów w słynnej aferze obsługi polskiego długu zagranicznego, w której niedawno zapadły nawet jakieś żałosne wyroki. Nazywała się FOZZ. Ale jeszcze wtedy nic o tym nie wiedzieliśmy. Któregoś wieczoru zaprosili nas na działkę, żeby pokazać nam willę w budowie. Po powrocie zaprosili nas do siebie na drinka. Jak wiesz, alkohol rozwiązuje języki. Po kilkukrotnym zapewnieniu o tym, że nas lubi, pan Irek zaczął opowiadać o sobie. Przez wiele lat był attache handlowym w kilku ambasadach PRL, a wcześniej – wysokim urzędnikiem państwowym. Początkowo podobało się to mojemu Davidowi  rozumiejącemu Polskę jak Anglik, czyli nie za bardzo. Dopiero następnego dnia, po wytrzeźwieniu, zaczęliśmy się zastanawiać, kim naprawdę jest nasz sąsiad. Czy to aby nie jakiś esbek? No bo kto w tamtych czasach reprezentował reżim komunistyczny w dyplomacji? Czy komuniści uczyniliby szychą w ministerstwie miłego pana z ulicy? W dodatku teraz ten bank... Czy stać by go było jeszcze za komuny na utrzymywanie syna na płatnych studiach w Stanach? Tak sobie kombinowaliśmy... Był jeszcze sposób, w jaki pan Irek rozmawiał z nami po kilku głębszych. Wyobraź sobie, że ten były dyplomata o paniach nie mówił inaczej, jak na „pe”, a o panach – na „cha”.
– Coś ty? Dobre! – Hanka zaczęła się śmiać. I, jak zawsze, nazwała rzecz po imieniu. Mnie nie przeszłoby to przez gardło. Jej rechot był zaraźliwy. Zaczęłam śmiać się razem z nią.
– Może nie był taki głupi? – nagle spoważniała. – No bo pomyśl... – zastanawiała się przez chwilę. – Czy nie jest tak, że większość babek żyje z tego, że daje ciała, a z kolei większość facetów myśli fiutem?
– Upraszczasz – obruszyłam się.
– A ty komplikujesz. Ale dobra, niech ci będzie! I co dalej z tymi Obleśnymi? – założyła nogę na nogę, czekając na dalszy ciąg opowieści.
– Pamiętam, że zazgrzytało nam jeszcze coś – wróciłam do opowiadania. –  Pan Irek zdradzał wyraźną niechęć do „czarnych”, jak nazywał księży oraz „solidarnościuchów”, czyli opozycji. Obwiniał ich za wszystkie grzechy i zaniedbania Nowej Polski. Mówiąc o nich ciągle powtarzał, znowu bardzo nieładnie – niech ci będzie, powiem to, bo jestem wściekła: – „Te gnoje wszystko rozpierdolą! Rozpierdolą ten kraj w dro-biaz-gi!!!” Po tym wieczorku zapoznawczym zaczęliśmy ich unikać. Niedługo później zmieniliśmy mieszkanie i znajomość umarła śmiercią naturalną.
– Nie dziwię się. Co za cham! Z takim chamem też bym się nie zadawała. Choćby nie wiem, ile miał kasy! – oznajmiła pełnym oburzenia tonem. 
– Nam nie chodziło o jego wulgarny język, tylko o stosunki panujące w kraju. O to, że ludziom, którzy nielegalnie weszli w posiadanie majątków, ale mają układy, nie spadnie włos z głowy, a biedakom rzuca się pod nogi kłody. 
– Mówisz, że to było dawno... – zastanowiła się Hanka. –  Na początku lat dziewięćdziesiątych... Słuchaj! – rzuciła nagle, jakby wpadła na odkrywczą myśl. – Teraz na pewno jest lepiej! Stare sprawy na bok, każdego złodzieja i cwaniaka i tak nie wyłapiesz. Poza tym, oglądam w telewizji, że wszyscy wszystkich rozliczają, trwa ta lustracja, pakują jakichś meneli do więzienia i tak dalej. Na pewno jest teraz lepiej...
– Wcale nie. Odrąbiesz hydrze jeden łeb, a w jego miejsce zaraz wyrasta nowy. Zmiany muszą iść od korzenia, a nie polegać na wiecznym obrywaniu uschniętych liści. A tego jakoś w Polsce niewielu ludzi chce. I ciągle jest tak, że ci bez układów i znajomości dostają w tyłek, a ustawieni brylują i obrastają w piórka. Tak jak ten szewc...